"We must away ere break of day
To find our song for heart and soul..."
#Carter
Boże Narodzenie to czas radości, szczęścia, miłości. Dzielenia się tym z bliskimi nam osobami. Dawania z siebie wszystkiego, co mamy w sobie najlepsze. Boże Narodzenie to czas dla rodziny. To czas na spędzanie razem czasu. Na siedzenie w piżamie przed kominkiem, oglądanie tych samych filmów, które widzieliśmy rok wcześniej i rok wcześniej, i rok wcześniej, obżerając się pysznym jedzeniem bez odczuwania wyrzutów sumienia. Takie powinny być święta. Takie miały być moje święta. Chciałem zaprosić Lane, przedstawić ją rodzinie. Chciałem przekomarzać się z Eliasem i kłócić z Eff o ostatnie pierniczki. Chciałem widzieć ciepło w oczach pana Josepha, kiedy spoglądając na nas, odczuwałby pewność, że jego mały wnuczek i nieporadna wnuczka nie są sami na świecie. Właśnie tak miało wyglądać moje Boże Narodzenie. Chociażbym rozważał najbardziej nieprawdopodobne scenariusze, nigdy bym nie pomyślał, że zamiast indyka, pierników, uroczystego obiadu, choinki, śniegu i prezentów czeka mnie twarde, szpitalne krzesło, kawa, którą nazywanie "kawą" uwłacza tej nazwie i strach o moich przyjaciół.
- Powinnaś się położyć, kochanie - powiedziałem po raz milion któryś tam. Powtarzałem te słowa od pięciu dni i zawsze słyszałem tę samą odpowiedź.
- On zaraz się obudzi, nie chcę żeby pomyślał, że mnie tu nie ma.
Serce mi pękało za każdym razem, gdy spoglądałem na jej oczy przekrwione ze zmęczenia i od płynących łez. Effy nigdy dotąd nie płakała. Odnosiłem wrażenie, że teraz otworzyły się w niej jakieś ukryte kanaliki i blokowane przez lata emocje, ból oraz cierpienie, wydostawały się za pomocą histerycznego płaczu i nieprzerwanego strumienia łez.
Kiedy zadzwoniła Eff, jechałem z rodzicami na przedświąteczne zakupy.
- Carter...szpital...Elias...Boże, proszę... - tylko tyle udało mi się wyłapać między szlochem i paniką. Czułem jakby ziemia usuwała mi się pod stopami, a kiedy wbiegliśmy na izbę przyjęć i zobaczyłem przerażoną brunetkę skuloną na podłodze, to uczucie się tylko nasiliło. Gdybym powiedział, że się bałem, skłamałbym. Nie ma takich słów we wszystkich językach świata, żeby wyrazić ogrom mojego strachu. To było ogłuszające, paraliżujące uczucie wypełniające moje całe jestestwo. Uczucie zwiększające się z każdym kolejnym krokiem, który zbliżał mnie do dziewczyny. Uczucie, które w końcu rozrosło się tak bardzo, że wypełniło całego mnie, sprawiając, że prócz strachu nie było we mnie już nic.
- Effy, skarbie! Co się stało?! - to był głos mojej mamy. Chociaż wyprzedzałem ją zaledwie o kilka metrów, miałem wrażenie, że dzielą nas lata świetlne, że znajdujemy się w jakichś odległych galaktykach.
- Elias wpadł do jeziora - wydukała po chwili.
Poczułem się tak, jakby zwalił się na mnie ogromny mur, wbijając mnie tak głęboko w ziemię, że gdybym tylko mógł poruszać palcami, dotknąłbym jej samego jądra. Jak wiele ciosów los jeszcze zrzuci na tę dziewczynę? Elias był całym jej światem. Jedyną osobą, dla której zaciskała zęby i walczyła. Jedyną osobą łączącą ją z normalnością. Jeśli straci tę niteczkę, która prowadzi ją do życia, zapadnie się w nicości. Nie miałem złudzeń, że ja czy pan Joseph jesteśmy w stanie powstrzymać ją przed samozagładą. Już raz próbowaliśmy i zawiedliśmy. Nikt inny, tylko Elias był tym światełkiem, które poprowadziło ją ku życiu, chociaż całą sobą chciała się zatracić w śmierci. To były złe myśli, obierające siłę i energię. Nie chciałem się im poddać.
- Wpadł do jeziora? - zapytałem, podnosząc z podłogi przyjaciółkę i mocno tuląc ją do siebie, posadziłem ją na krześle.
Jasne, byłem cholernie przerażony i czułem się jak dziecko, które nie wie co zrobić, ale to ja musiałem być silny. To ja musiałem być oparciem i tym niewzruszonym filarem, na którym mogłaby się oprzeć. I nie miało znaczenia, że sam jestem niepewny, słaby i chciałbym skryć się w bezpiecznych ramionach rodziców.
Dziewczyna zaczęła coś nieskładnie opowiadać. Wciąż nie potrafiłem nic wywnioskować z tego bełkotu. Jedynym elementem powtarzającym się w tym gąszczu wyszlochanych słów było nazwisko "Lynch". Dopiero później, gdy mój tato przywiózł pana Josepha, dowiedzieliśmy się, że Elias wpadł do jeziora, a Ross go wyciągnął i przywiózł do szpitala. Nie powiem, wprawiło mnie w to szok. To nie była osoba, która poświęca się dla innych. Postanowiłem mu podziękować, chociaż zdawałem sobie sprawę, że wzruszy tylko ramionami i oleje moje słowa. Pięć dni kręciłem się po szpitalu czekając nie tylko na moment, gdy El otworzy oczy, ale i na chwilę, kiedy zrobi to Lynch. Dobrze pamiętałem jak bardzo zawstydzona i wściekła była moja przyjaciółka, gdy kilka tygodni wcześniej burczała coś na jego temat. Chciałem to wyjaśnić. Nie dlatego, że stan Rossa był naprawdę ciężki i nie miałby siły skrywać się za ironią i głupkowatymi komentarzami, ale dlatego, że Effy była w totalnej rozsypce. Nie potrzebowała teraz gierek, dziwnych zagrywek, zainteresowania innych, dwuznacznych spojrzeń i szeptem wypowiadanych komentarzy. Potrzebowała spokoju. A ja zamierzałem jej go zapewnić.
- Powinnaś się położyć, kochanie - powiedziałem po raz milion któryś tam. Powtarzałem te słowa od pięciu dni i zawsze słyszałem tę samą odpowiedź.
- On zaraz się obudzi, nie chcę żeby pomyślał, że mnie tu nie ma.
Serce mi pękało za każdym razem, gdy spoglądałem na jej oczy przekrwione ze zmęczenia i od płynących łez. Effy nigdy dotąd nie płakała. Odnosiłem wrażenie, że teraz otworzyły się w niej jakieś ukryte kanaliki i blokowane przez lata emocje, ból oraz cierpienie, wydostawały się za pomocą histerycznego płaczu i nieprzerwanego strumienia łez.
Kiedy zadzwoniła Eff, jechałem z rodzicami na przedświąteczne zakupy.
- Carter...szpital...Elias...Boże, proszę... - tylko tyle udało mi się wyłapać między szlochem i paniką. Czułem jakby ziemia usuwała mi się pod stopami, a kiedy wbiegliśmy na izbę przyjęć i zobaczyłem przerażoną brunetkę skuloną na podłodze, to uczucie się tylko nasiliło. Gdybym powiedział, że się bałem, skłamałbym. Nie ma takich słów we wszystkich językach świata, żeby wyrazić ogrom mojego strachu. To było ogłuszające, paraliżujące uczucie wypełniające moje całe jestestwo. Uczucie zwiększające się z każdym kolejnym krokiem, który zbliżał mnie do dziewczyny. Uczucie, które w końcu rozrosło się tak bardzo, że wypełniło całego mnie, sprawiając, że prócz strachu nie było we mnie już nic.
- Effy, skarbie! Co się stało?! - to był głos mojej mamy. Chociaż wyprzedzałem ją zaledwie o kilka metrów, miałem wrażenie, że dzielą nas lata świetlne, że znajdujemy się w jakichś odległych galaktykach.
- Elias wpadł do jeziora - wydukała po chwili.
Poczułem się tak, jakby zwalił się na mnie ogromny mur, wbijając mnie tak głęboko w ziemię, że gdybym tylko mógł poruszać palcami, dotknąłbym jej samego jądra. Jak wiele ciosów los jeszcze zrzuci na tę dziewczynę? Elias był całym jej światem. Jedyną osobą, dla której zaciskała zęby i walczyła. Jedyną osobą łączącą ją z normalnością. Jeśli straci tę niteczkę, która prowadzi ją do życia, zapadnie się w nicości. Nie miałem złudzeń, że ja czy pan Joseph jesteśmy w stanie powstrzymać ją przed samozagładą. Już raz próbowaliśmy i zawiedliśmy. Nikt inny, tylko Elias był tym światełkiem, które poprowadziło ją ku życiu, chociaż całą sobą chciała się zatracić w śmierci. To były złe myśli, obierające siłę i energię. Nie chciałem się im poddać.
- Wpadł do jeziora? - zapytałem, podnosząc z podłogi przyjaciółkę i mocno tuląc ją do siebie, posadziłem ją na krześle.
Jasne, byłem cholernie przerażony i czułem się jak dziecko, które nie wie co zrobić, ale to ja musiałem być silny. To ja musiałem być oparciem i tym niewzruszonym filarem, na którym mogłaby się oprzeć. I nie miało znaczenia, że sam jestem niepewny, słaby i chciałbym skryć się w bezpiecznych ramionach rodziców.
Dziewczyna zaczęła coś nieskładnie opowiadać. Wciąż nie potrafiłem nic wywnioskować z tego bełkotu. Jedynym elementem powtarzającym się w tym gąszczu wyszlochanych słów było nazwisko "Lynch". Dopiero później, gdy mój tato przywiózł pana Josepha, dowiedzieliśmy się, że Elias wpadł do jeziora, a Ross go wyciągnął i przywiózł do szpitala. Nie powiem, wprawiło mnie w to szok. To nie była osoba, która poświęca się dla innych. Postanowiłem mu podziękować, chociaż zdawałem sobie sprawę, że wzruszy tylko ramionami i oleje moje słowa. Pięć dni kręciłem się po szpitalu czekając nie tylko na moment, gdy El otworzy oczy, ale i na chwilę, kiedy zrobi to Lynch. Dobrze pamiętałem jak bardzo zawstydzona i wściekła była moja przyjaciółka, gdy kilka tygodni wcześniej burczała coś na jego temat. Chciałem to wyjaśnić. Nie dlatego, że stan Rossa był naprawdę ciężki i nie miałby siły skrywać się za ironią i głupkowatymi komentarzami, ale dlatego, że Effy była w totalnej rozsypce. Nie potrzebowała teraz gierek, dziwnych zagrywek, zainteresowania innych, dwuznacznych spojrzeń i szeptem wypowiadanych komentarzy. Potrzebowała spokoju. A ja zamierzałem jej go zapewnić.
#Lexi
-...jest nieprzytomny od pięciu dni. Niemalże śmiertelne wychłodzenie organizmu. Lekarze ciągle sprawdzają czy lodowata woda i mróz nie uszkodziły żadnych nerwów - relacjonowała Anna.
Była ubrana w wełniany, bordowy sweterek, który tylko podkreślał jej dziecięcą, słodką twarzyczkę. Czuć było od niej charakterystyczny zapach, jaki zazwyczaj unosił się w szpitalach. Davina, choć zazwyczaj nie przepuszczała okazji żeby jej dogryć, tym razem milczała. Kto jak kto, ale moja siostra była spragniona najnowszych informacji o stanie zdrowia Rossa, a nikt nie potrafiłby powiedzieć jej więcej niż Anna. Razem z Jeremy'm codziennie odwiedzali nieprzytomnego przyjaciela i rozmawiali z rodziną Lynchów.
Cała szkoła, ba, całe miasto żyło nowiną, którą od kilku dni powtarzano z szokiem i niedowierzaniem - Ross w ciężkim stanie trafił do szpitala. Przyklejono mu łatkę bohatera, niemalże zbawcy, kiedy wyszło na jaw, że wskoczył do jeziora, ratując małego chłopca. Gloryfikowano go i nie przestawano mówić o tym, jak cudownym jest człowiekiem. O dziecku mówiono niewiele. Właściwie to wściekano się, że przez jakiegoś nierozsądnego gówniarza Ross teraz walczy o życie. Ludzie są tacy puści! Byłam wściekła za każdym razem gdy słyszałam takie słowa, głównie od Di, bo ja, choć mało mnie to obchodziło, znałam sytuację również z tej drugiej strony. Wiedziałam co przeżywa rodzina tego dziecka, które spędziło w lodowatym jeziorze o wiele więcej czasu niż blondyn. Lane, tak jak Anna Davinę, zasypywała mnie relacjami. Tylko że ona opowiadała o Effy, jej dziadku, Carterze i jego rodzicach. To co przeżywali ci ludzie było nieporównywalnie bardziej tragiczne niż to, to czuł funclub Rossa. Ja sama miałam łzy w oczach, kiedy to sobie wyobrażałam. Ile ten gówniarz może mieć lat? Siedem? Osiem? Na pewno nie więcej. Nie wiedział co to znaczy kogoś kochać, poznawać świat, spełniać marzenia i możliwe, że już nigdy się nie dowie. A Effy? Kilka lat temu straciła rodziców, teraz ma stracić również brata? To nie było sprawiedliwe. Nie lubiłam tej dziewczyny. Była dziwna i odpychająca, ale nikt nie zasługiwał na takie coś. To była prawdziwa tragedia. A nie fakt, że Ross nie pójdzie na świąteczny bal.
- To wszystko wina tego bachora i jego nieodpowiedzialnych rodziców - powiedziała Davina, jak gdyby słyszała moje myśli.
- On nie ma rodziców - westchnęłam, chociaż bałam się gniewu siostry. - Buttlerowie to sieroty.
- Ta pieprzona wariatka powinna pilnować swojego brata - warknęła Meredith.
- Totalnie - potwierdziły głosy kółka różańcowego Di.
- Słyszałam, że ten chłopiec jest w krytycznym stanie - w głosie Anny brzmiał smutek.
- Lane mówi, że lekarze twierdzą, że każda doba samodzielnego oddechu to sukces - wtrąciłam nieśmiało.
Podobno nikt nie odważył się wyznać tego Effy. I wcale im się nie dziwiłam. To by ją dobiło. Chyba byłam jedyną osobą, która wiedziała jak kiepski był jej stan psychiczny jeszcze przed tą tragedią. Było mi wstyd, że wtedy podsłuchałam jej sesję z moją mamą, ale dopóki milczę, to tak, jakbym niczego nie wiedziała. Prawda?
- Od kiedy to interesują cię jacyś gówniarze, Alexio? - Davina wbiła we mnie stalowe, zimne spojrzenie.
- Nie interesują - wzruszyłam ramionami.
- A mnie obchodzi los tego dziecka i jego rodziny. - Anna podniosła się z miejsca.
- Dlaczego? Przecież nawet ich nie znasz - prychnęła moja siostra.
- Jeremy ich zna. Mówi, że Effy jest w porządku. Skoro on się martwi i chce pomóc, ja chcę pomóc jemu.
- Jer powiedział tak o Buttler? Nierealne! - Di wybuchnęła śmiechem. - No chyba, że dała mu dupy.
- Możesz uważać, że mój brat to imprezowicz i koleś, któremu w głowie tylko seks, ale ma również serce i wie jak go używać.
Oburzona Anna wyszła, trzaskając drzwiami. Chciałam zrobić to samo, ale nie mogłam sprzeciwić się Davinie. Nie otwarcie. Ale mogłam zrobić coś innego, do czego nieświadomie zainspirowało mnie rodzeństwo Lockwoodów - udać, że zależy mi na pomocy, mając na celu tylko jedno - uznanie ze strony Cartera. I kto mi powie, że nie znam się na strategii? No kto?
Była ubrana w wełniany, bordowy sweterek, który tylko podkreślał jej dziecięcą, słodką twarzyczkę. Czuć było od niej charakterystyczny zapach, jaki zazwyczaj unosił się w szpitalach. Davina, choć zazwyczaj nie przepuszczała okazji żeby jej dogryć, tym razem milczała. Kto jak kto, ale moja siostra była spragniona najnowszych informacji o stanie zdrowia Rossa, a nikt nie potrafiłby powiedzieć jej więcej niż Anna. Razem z Jeremy'm codziennie odwiedzali nieprzytomnego przyjaciela i rozmawiali z rodziną Lynchów.
Cała szkoła, ba, całe miasto żyło nowiną, którą od kilku dni powtarzano z szokiem i niedowierzaniem - Ross w ciężkim stanie trafił do szpitala. Przyklejono mu łatkę bohatera, niemalże zbawcy, kiedy wyszło na jaw, że wskoczył do jeziora, ratując małego chłopca. Gloryfikowano go i nie przestawano mówić o tym, jak cudownym jest człowiekiem. O dziecku mówiono niewiele. Właściwie to wściekano się, że przez jakiegoś nierozsądnego gówniarza Ross teraz walczy o życie. Ludzie są tacy puści! Byłam wściekła za każdym razem gdy słyszałam takie słowa, głównie od Di, bo ja, choć mało mnie to obchodziło, znałam sytuację również z tej drugiej strony. Wiedziałam co przeżywa rodzina tego dziecka, które spędziło w lodowatym jeziorze o wiele więcej czasu niż blondyn. Lane, tak jak Anna Davinę, zasypywała mnie relacjami. Tylko że ona opowiadała o Effy, jej dziadku, Carterze i jego rodzicach. To co przeżywali ci ludzie było nieporównywalnie bardziej tragiczne niż to, to czuł funclub Rossa. Ja sama miałam łzy w oczach, kiedy to sobie wyobrażałam. Ile ten gówniarz może mieć lat? Siedem? Osiem? Na pewno nie więcej. Nie wiedział co to znaczy kogoś kochać, poznawać świat, spełniać marzenia i możliwe, że już nigdy się nie dowie. A Effy? Kilka lat temu straciła rodziców, teraz ma stracić również brata? To nie było sprawiedliwe. Nie lubiłam tej dziewczyny. Była dziwna i odpychająca, ale nikt nie zasługiwał na takie coś. To była prawdziwa tragedia. A nie fakt, że Ross nie pójdzie na świąteczny bal.
- To wszystko wina tego bachora i jego nieodpowiedzialnych rodziców - powiedziała Davina, jak gdyby słyszała moje myśli.
- On nie ma rodziców - westchnęłam, chociaż bałam się gniewu siostry. - Buttlerowie to sieroty.
- Ta pieprzona wariatka powinna pilnować swojego brata - warknęła Meredith.
- Totalnie - potwierdziły głosy kółka różańcowego Di.
- Słyszałam, że ten chłopiec jest w krytycznym stanie - w głosie Anny brzmiał smutek.
- Lane mówi, że lekarze twierdzą, że każda doba samodzielnego oddechu to sukces - wtrąciłam nieśmiało.
Podobno nikt nie odważył się wyznać tego Effy. I wcale im się nie dziwiłam. To by ją dobiło. Chyba byłam jedyną osobą, która wiedziała jak kiepski był jej stan psychiczny jeszcze przed tą tragedią. Było mi wstyd, że wtedy podsłuchałam jej sesję z moją mamą, ale dopóki milczę, to tak, jakbym niczego nie wiedziała. Prawda?
- Od kiedy to interesują cię jacyś gówniarze, Alexio? - Davina wbiła we mnie stalowe, zimne spojrzenie.
- Nie interesują - wzruszyłam ramionami.
- A mnie obchodzi los tego dziecka i jego rodziny. - Anna podniosła się z miejsca.
- Dlaczego? Przecież nawet ich nie znasz - prychnęła moja siostra.
- Jeremy ich zna. Mówi, że Effy jest w porządku. Skoro on się martwi i chce pomóc, ja chcę pomóc jemu.
- Jer powiedział tak o Buttler? Nierealne! - Di wybuchnęła śmiechem. - No chyba, że dała mu dupy.
- Możesz uważać, że mój brat to imprezowicz i koleś, któremu w głowie tylko seks, ale ma również serce i wie jak go używać.
Oburzona Anna wyszła, trzaskając drzwiami. Chciałam zrobić to samo, ale nie mogłam sprzeciwić się Davinie. Nie otwarcie. Ale mogłam zrobić coś innego, do czego nieświadomie zainspirowało mnie rodzeństwo Lockwoodów - udać, że zależy mi na pomocy, mając na celu tylko jedno - uznanie ze strony Cartera. I kto mi powie, że nie znam się na strategii? No kto?
#Effy
Czasami boli tak, że nie można oddychać - myślałam kiedyś. Jak strasznie naiwna byłam! Co ja mogłam wiedzieć wówczas o bólu? Gówno. Cholerne gówno.
- To wszystko moja wina - powiedziałam, opierając głowę o ścianę.
Czułam się okropnie. Właściwie to wcale się nie czułam. Chciałam się rozpłynąć. Zniknąć. Przestać istnieć. Chciałam być w każdym innym miejscu i czasie. Gdziekolwiek, gdzie myśli przestałyby tak cholernie boleć.
- Nie bądź głupia, Effy - ofuknął mnie Carter. - Gdybym była bardziej uważna - szepnęłam, chowając twarz w dłoniach.
- Nie mogłaś absolutnie nic na to poradzić, słyszysz? - przyjaciel zmusił mnie żebym na niego spojrzała. - To był wypadek. Rozumiesz? Wy-pa-dek. Takie rzeczy się zdarzają bez względu na to, jak mocno wszystko kontrolujemy.
Cart powtarzał mi to od momentu, kiedy zgarnął zaryczaną mnie ze szpitalnej posadzki. Zarówno on, jak i jego rodzice byli ogromnym wsparciem. Głównie dla mnie, bo dziadek trzymał się naprawdę wspaniale. Cierpiał w duchu i nie okazywał ani krzy strachu czy emocji. Lata praktyki, jak mniemam. Zazdrościłam mu. Ze wszystkich sił pragnęłam być teraz taką niewzruszoną skałą, jaką udawało mi się być każdego dnia. Ale nie potrafiłam. Szamotałam się w przerażeniu i gubiłam w ścieżkach swojegi umysłu. Nie umiałam udawać, że jestem wyprana z uczuć. Nie, kiedy umierałam ze strachu o Eliasa. Był takim radosnym, niepoprawnym marzycielem. Każda drobinka piasku dawała mu szczęście, każda pierdoła sprawiała, że rozświetlał świat uśmiechem. To przecież tylko dziecko! Przed nim całe życie! Cholera jasna! To nie powinno się wydarzyć! Jeśli ktoś zasługiwał na śmierć, to ja. To ja powinnam tam leżeć, a nie chłopczyk, któremu jeszcze nie wypadły wszystkie mleczaki. To takie niesprawiedliwe!
- Muszę się przewietrzyć - mruknęłam.
Potrzebowałam chociaż przez moment pobyć sama ze swoim bólem i z tym mętlikiem, który powstał w moim umyśle. Nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Chciałam zaczerpnąć powietrza, ale wychodząc na zewnątrz, musiałabym przejść obok kawiarenki. A tam urzędowali Lynchowie na czele z tą blond wiedźmą, Rydel. Już pierwszego dnia rzuciła się na mnie, a każde nasze kolejne spotkanie kończyło się jej wrzaskiem i mieszaniem mnie z błotem. Nie miałam sił na radzenie sobie z nienawiścią i wysłuchiwanie kolejnej porcji obelg. Wolałam jej zejść z drogi. Może to śmieszne, ale rozumiałam Rydel. Byłyśmy dokładnie w takiej samej sytuacji. Obie drżałyśmy o życie braci, których kochałyśmy ponad wszystko. Tylko że ja bałam się podwójnie. Prócz strachu o Ela, martwiłam się również o Lyncha. I czułam coś, czego nie mogłam jeszcze nazwać. Wdzięczność? Nutkę sympatii? Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Lynch był pieprzonym kutasem i frajerem. I nie szczędził mi gorzkich słów, kiedy przebywał ze swoimi kumplami. Ale coś do mnie czuł. Gardziłam sobą za to lecz raz po raz wracałam do tego, co powiedział tamtego wieczoru po imprezie i później, gdy wtargnął do mojego domu. To było jak zadra, która uwiera. Chciałabym się od tego odciąć, zapomnieć, zbyć kretyna prychnięciem, tak jak robiłam to do tej pory. Tylko że nie mogłam i nie potrafiłam nienawidzić kogoś, kto bez wahania rzucił się do wody, ratując topiące się dziecko. Fakt, że tym dzieckiem był mój brat nie miał większego znaczenia. Zagryzłam wargi i ruszyłam korytarzem na drugie piętro, gdzie znajdowała się sala blondyna. Jego rodzice musieli wyłożyć kupę hajsu, bo wejścia do pomieszczenia strzegła jedna z pielęgniarek, zapewne pilnując każdej, nawet najmniejszej zmiany na twarzy chłopaka. Poczułam się strasznie głupio, kiedy wbiła we mnie świdrujące spojrzenie. Nie było tajemnicą kim jestem - siostrą tego gówniarza, który sprawił, że ten blond cud natury wylądował w szpitalnym łóżku, gdzie nie daj Boże, rozboli go kręgosłup. Zdawałam sobie sprawę, że jestem niesprawiedliwa, ale nie mogłam pogodzić się z tą falą nienawiści, która spadła na mojego małego braciszka. Nie zasłużył na to. Był tylko nieostrożnym dzieckiem, które nie mogło przewidzieć konsekwencji swoich czynów.
- Mogę? - zapytałam, skubiąc rękaw bluzy, która dawniej należała do Cartera.
Kobieta swoim uważnym wzrokiem przeskanowała mnie chyba aż do organów wewnętrznych. Najwyraźniej test wypadł pozytywnie, bo pielęgniarka skinęła głową, chociaż czułam, że mnie obserwuje, gdy zamykałam za sobą drzwi.
- Cześć - mruknęłam, siadając na łóżku śpiącego chłopaka.
Był śmiertelnie blady, choć na policzkach wykwitły mu rumieńce, zapewne od męczącej go gorączki. Włosy miał poklejone od potu, a i poduszka nosiła jego ślady.
- To ja - powiedziałam, odchrząkując. - Effy.
Było mi głupio. Miałam wrażenie, że to jak mówienie do ściany. Ale było coś, co chciałam powiedzieć, a wyznanie tego było łatwiejsze, kiedy chłopak, do którego się zwracałam, leżał nieprzytomny.
Podkurczyłam nogi w kolanach i oplotłam je rękoma w kolanach.
- Dziękuję za to co zrobiłeś dla Eliasa. Dziękuję. Bardzo dziękuję. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, że ratując jego, tak naprawdę uratowałeś mnie. Zarzuciłeś mi, że nie wiem jak to jest żyć z czymś, co wyniszcza, ale od czego nie potrafimy się uwolnić. Cóż...ja wiem. Od lat tak egzystuję, próbując uporać się z tym co we mnie tkwi. Każdy mój kolejny oddech to walka z samą sobą. Każdy kolejny dzień to zwycięstwo. Bo poddać się, umrzeć jest banalnie prosto. Wystarczy połknąć kilka pigułek i zamknąć oczy. Poddać się. Ale nie robię tego. Walczę. Wiesz dlaczego? Bo mam Eliasa. Bo on mnie potrzebuje bardziej, niż ja potrzebuję śmierci. Bo kocham go bardziej niż samą siebie i jeśli dla jego szczęścia muszę przeżywać piekło, będę to robić, choć tak bardzo brakuje mi sił. To właśnie jest miłość. Nie znam cię, nie w takim stopniu, by obiektywnie ocenić, czy zrobiłbyś to wszystko dla mnie. Ale chciałabym cię poznać. Nie pozera, którego widzę każdego dnia, a tego prawdziwego Rossa, którym jesteś, gdy publiczności brak. Nie twierdzę, że cię polubię, nie przysięgam ci przyjaźni i wiecznej miłości aż po grób, ale obiecuję, że postaram się dać ci szansę, bo chociaż cholernie mnie irytujesz, jestem ci to winna.
Nie wiem czy bardziej liczyłam na to, że on mnie słyszy i nie będę musiała znów się tak uzewnętrzniać, czy może poczucie upokorzenia było silniejsze i wolałam, żeby nie dotarło do niego ani jedno moje słowo. Byłam zagubiona i niestabilna psychicznie jeszcze mocniej niż zazwyczaj.
- Lynch, ty idioto, obudź się - dodałam jeszcze, po czym wyszłam stamtąd, odprowadzana pogardliwym spojrzeniem pielęgniarki.
- To wszystko moja wina - powiedziałam, opierając głowę o ścianę.
Czułam się okropnie. Właściwie to wcale się nie czułam. Chciałam się rozpłynąć. Zniknąć. Przestać istnieć. Chciałam być w każdym innym miejscu i czasie. Gdziekolwiek, gdzie myśli przestałyby tak cholernie boleć.
- Nie bądź głupia, Effy - ofuknął mnie Carter. - Gdybym była bardziej uważna - szepnęłam, chowając twarz w dłoniach.
- Nie mogłaś absolutnie nic na to poradzić, słyszysz? - przyjaciel zmusił mnie żebym na niego spojrzała. - To był wypadek. Rozumiesz? Wy-pa-dek. Takie rzeczy się zdarzają bez względu na to, jak mocno wszystko kontrolujemy.
Cart powtarzał mi to od momentu, kiedy zgarnął zaryczaną mnie ze szpitalnej posadzki. Zarówno on, jak i jego rodzice byli ogromnym wsparciem. Głównie dla mnie, bo dziadek trzymał się naprawdę wspaniale. Cierpiał w duchu i nie okazywał ani krzy strachu czy emocji. Lata praktyki, jak mniemam. Zazdrościłam mu. Ze wszystkich sił pragnęłam być teraz taką niewzruszoną skałą, jaką udawało mi się być każdego dnia. Ale nie potrafiłam. Szamotałam się w przerażeniu i gubiłam w ścieżkach swojegi umysłu. Nie umiałam udawać, że jestem wyprana z uczuć. Nie, kiedy umierałam ze strachu o Eliasa. Był takim radosnym, niepoprawnym marzycielem. Każda drobinka piasku dawała mu szczęście, każda pierdoła sprawiała, że rozświetlał świat uśmiechem. To przecież tylko dziecko! Przed nim całe życie! Cholera jasna! To nie powinno się wydarzyć! Jeśli ktoś zasługiwał na śmierć, to ja. To ja powinnam tam leżeć, a nie chłopczyk, któremu jeszcze nie wypadły wszystkie mleczaki. To takie niesprawiedliwe!
- Muszę się przewietrzyć - mruknęłam.
Potrzebowałam chociaż przez moment pobyć sama ze swoim bólem i z tym mętlikiem, który powstał w moim umyśle. Nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Chciałam zaczerpnąć powietrza, ale wychodząc na zewnątrz, musiałabym przejść obok kawiarenki. A tam urzędowali Lynchowie na czele z tą blond wiedźmą, Rydel. Już pierwszego dnia rzuciła się na mnie, a każde nasze kolejne spotkanie kończyło się jej wrzaskiem i mieszaniem mnie z błotem. Nie miałam sił na radzenie sobie z nienawiścią i wysłuchiwanie kolejnej porcji obelg. Wolałam jej zejść z drogi. Może to śmieszne, ale rozumiałam Rydel. Byłyśmy dokładnie w takiej samej sytuacji. Obie drżałyśmy o życie braci, których kochałyśmy ponad wszystko. Tylko że ja bałam się podwójnie. Prócz strachu o Ela, martwiłam się również o Lyncha. I czułam coś, czego nie mogłam jeszcze nazwać. Wdzięczność? Nutkę sympatii? Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Lynch był pieprzonym kutasem i frajerem. I nie szczędził mi gorzkich słów, kiedy przebywał ze swoimi kumplami. Ale coś do mnie czuł. Gardziłam sobą za to lecz raz po raz wracałam do tego, co powiedział tamtego wieczoru po imprezie i później, gdy wtargnął do mojego domu. To było jak zadra, która uwiera. Chciałabym się od tego odciąć, zapomnieć, zbyć kretyna prychnięciem, tak jak robiłam to do tej pory. Tylko że nie mogłam i nie potrafiłam nienawidzić kogoś, kto bez wahania rzucił się do wody, ratując topiące się dziecko. Fakt, że tym dzieckiem był mój brat nie miał większego znaczenia. Zagryzłam wargi i ruszyłam korytarzem na drugie piętro, gdzie znajdowała się sala blondyna. Jego rodzice musieli wyłożyć kupę hajsu, bo wejścia do pomieszczenia strzegła jedna z pielęgniarek, zapewne pilnując każdej, nawet najmniejszej zmiany na twarzy chłopaka. Poczułam się strasznie głupio, kiedy wbiła we mnie świdrujące spojrzenie. Nie było tajemnicą kim jestem - siostrą tego gówniarza, który sprawił, że ten blond cud natury wylądował w szpitalnym łóżku, gdzie nie daj Boże, rozboli go kręgosłup. Zdawałam sobie sprawę, że jestem niesprawiedliwa, ale nie mogłam pogodzić się z tą falą nienawiści, która spadła na mojego małego braciszka. Nie zasłużył na to. Był tylko nieostrożnym dzieckiem, które nie mogło przewidzieć konsekwencji swoich czynów.
- Mogę? - zapytałam, skubiąc rękaw bluzy, która dawniej należała do Cartera.
Kobieta swoim uważnym wzrokiem przeskanowała mnie chyba aż do organów wewnętrznych. Najwyraźniej test wypadł pozytywnie, bo pielęgniarka skinęła głową, chociaż czułam, że mnie obserwuje, gdy zamykałam za sobą drzwi.
- Cześć - mruknęłam, siadając na łóżku śpiącego chłopaka.
Był śmiertelnie blady, choć na policzkach wykwitły mu rumieńce, zapewne od męczącej go gorączki. Włosy miał poklejone od potu, a i poduszka nosiła jego ślady.
- To ja - powiedziałam, odchrząkując. - Effy.
Było mi głupio. Miałam wrażenie, że to jak mówienie do ściany. Ale było coś, co chciałam powiedzieć, a wyznanie tego było łatwiejsze, kiedy chłopak, do którego się zwracałam, leżał nieprzytomny.
Podkurczyłam nogi w kolanach i oplotłam je rękoma w kolanach.
- Dziękuję za to co zrobiłeś dla Eliasa. Dziękuję. Bardzo dziękuję. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, że ratując jego, tak naprawdę uratowałeś mnie. Zarzuciłeś mi, że nie wiem jak to jest żyć z czymś, co wyniszcza, ale od czego nie potrafimy się uwolnić. Cóż...ja wiem. Od lat tak egzystuję, próbując uporać się z tym co we mnie tkwi. Każdy mój kolejny oddech to walka z samą sobą. Każdy kolejny dzień to zwycięstwo. Bo poddać się, umrzeć jest banalnie prosto. Wystarczy połknąć kilka pigułek i zamknąć oczy. Poddać się. Ale nie robię tego. Walczę. Wiesz dlaczego? Bo mam Eliasa. Bo on mnie potrzebuje bardziej, niż ja potrzebuję śmierci. Bo kocham go bardziej niż samą siebie i jeśli dla jego szczęścia muszę przeżywać piekło, będę to robić, choć tak bardzo brakuje mi sił. To właśnie jest miłość. Nie znam cię, nie w takim stopniu, by obiektywnie ocenić, czy zrobiłbyś to wszystko dla mnie. Ale chciałabym cię poznać. Nie pozera, którego widzę każdego dnia, a tego prawdziwego Rossa, którym jesteś, gdy publiczności brak. Nie twierdzę, że cię polubię, nie przysięgam ci przyjaźni i wiecznej miłości aż po grób, ale obiecuję, że postaram się dać ci szansę, bo chociaż cholernie mnie irytujesz, jestem ci to winna.
Nie wiem czy bardziej liczyłam na to, że on mnie słyszy i nie będę musiała znów się tak uzewnętrzniać, czy może poczucie upokorzenia było silniejsze i wolałam, żeby nie dotarło do niego ani jedno moje słowo. Byłam zagubiona i niestabilna psychicznie jeszcze mocniej niż zazwyczaj.
- Lynch, ty idioto, obudź się - dodałam jeszcze, po czym wyszłam stamtąd, odprowadzana pogardliwym spojrzeniem pielęgniarki.
#Ross
Ciemno. Jasno. Ciemno. Jasno. Boli. O, ukłucie. Nie boli. Ciemno. Przeszywający ból w nodze. Ktoś chyba wbił mi jakąś igiełkę. Albo milion. Milion milionów. Milion milionów milio...
Światło. Ała, moje powieki. Takie ciężkie.
Czy to Rydel? Tam na krześle? I mama? Dlaczego płaczą? Czy one płaczą?
Ukłucie.
Świat znów wiruje.
- Nerwy reagują poprawnie, panie Lynch - mówi ktoś miłym tonem, chociaż nie wiem czy naprawdę słyszę te słowa. Może to tylko wytwór mojej wyobraźni? Może to wszystko mi się śni?
Ciemność.
Długie włosy. Rydel? Nie. Te są ciemne. Ktoś się pochyla. Zmartwiona twarz. Oczy w kolorze roztopionej czekolady. Pamiętam te oczy. Chcę coś powiedzieć. Dlaczego nie mogę otworzyć ust? Ani się poruszyć? Czy ktoś mnie związał?
- Lynch, ty idioto, obudź się.
Znów nie wiem czy to jawa, czy sen. Wiem jedno, jeśli to sen, niech trwa.
- Zostań, Effy, proszę - chcę powiedzieć, ale zatapiam się coraz mocniej w ciemności. Zasypiam. A może spałem przez cały ten czas?
Pierwszym co poczułem był ból. Ból tak silny, że usta mimowolnie ułożyły się do krzyku. Ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Co się dzieje? Próbowałem otworzyć oczy. Powieki jeszcze nigdy nie były takie ciężkie. Wiedziałem, że uniesienie ich jest ważne, ale nie potrafiłem pojąć dlaczego.
- No, dalej, Ross, potrafisz! - wrzeszczałem w myślach. Albo po prostu wydawało mi się, że to robię.
Nawet myślenie bolało. Co się, do cholery, dzieje?!
Walczyłem ze swoim ciałem, z bólem, z czymś, co mnie zżerało od wewnątrz. Walczyłem tak, jakby od tego jednego gestu, jakim było otworzenie oczu, zależało moje życie. A może zależało?
NO DALEJ, ROSS! ZROBISZ TO! ZROBISZ!
Auć.
Biały, przykurzony sufit i lampa, której światło, choć matowe i przytłumione, sprawiało mi ból.
Gdzie ja jestem?
Całą siłą woli starałem się poruszyć. Chociaż dawałem z siebie wszystko, a nawet więcej, udało mi się jedynie minimalnie przekręcić głowę. Jakiś stojak. Kroplówka? Coś piszczało w okolicach mojej głowy. Jakiś sprzęt.
Szpital?
Czy ja jestem w szpitalu? Co ja tu robię?
Otworzyłem usta, chcąc zawołać kogokolwiek, ale wciąż były jak zasznurowane.
Szpital...
Myśli krążyły po orbicie tego słowa. Urywały się, gdy wydawało mi się, że w końcu zaczynam chwytać sens i układać porozrywane kawałeczki w jeden wielki obraz.
Szpital...zimno... Zimno?
Dlaczego wciąż widzę śnieg? Zimno.
Chyba czułem zimno. I jakiś ciężar. Niosłem coś? Kogoś?
- Elias! - szepnąłem. - Elias Buttler.
- Doktorze! - histeryczny krzyk mojej siostry, która właśnie stanęła w drzwiach sprawiał mi ból. - Obudził się!
- Proszę stąd wyjść.
Jakiś mężczyzna w białym kitlu wypchnął Dell na korytarz. Chciałem mu powiedzieć, że nie ma prawa tak jej traktować, ale język nie chciał mnie słuchać.
- Słyszysz mnie, chłopcze?
Doktor zadawał jakieś pytania. Spoglądał na mnie zmartwiony.
Niech się pan nie martwi, panie doktorze, wszystko gra. Tylko chce mi się spać.
Ciemność...
Światło. Ała, moje powieki. Takie ciężkie.
Czy to Rydel? Tam na krześle? I mama? Dlaczego płaczą? Czy one płaczą?
Ukłucie.
Świat znów wiruje.
- Nerwy reagują poprawnie, panie Lynch - mówi ktoś miłym tonem, chociaż nie wiem czy naprawdę słyszę te słowa. Może to tylko wytwór mojej wyobraźni? Może to wszystko mi się śni?
Ciemność.
Długie włosy. Rydel? Nie. Te są ciemne. Ktoś się pochyla. Zmartwiona twarz. Oczy w kolorze roztopionej czekolady. Pamiętam te oczy. Chcę coś powiedzieć. Dlaczego nie mogę otworzyć ust? Ani się poruszyć? Czy ktoś mnie związał?
- Lynch, ty idioto, obudź się.
Znów nie wiem czy to jawa, czy sen. Wiem jedno, jeśli to sen, niech trwa.
- Zostań, Effy, proszę - chcę powiedzieć, ale zatapiam się coraz mocniej w ciemności. Zasypiam. A może spałem przez cały ten czas?
Pierwszym co poczułem był ból. Ból tak silny, że usta mimowolnie ułożyły się do krzyku. Ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Co się dzieje? Próbowałem otworzyć oczy. Powieki jeszcze nigdy nie były takie ciężkie. Wiedziałem, że uniesienie ich jest ważne, ale nie potrafiłem pojąć dlaczego.
- No, dalej, Ross, potrafisz! - wrzeszczałem w myślach. Albo po prostu wydawało mi się, że to robię.
Nawet myślenie bolało. Co się, do cholery, dzieje?!
Walczyłem ze swoim ciałem, z bólem, z czymś, co mnie zżerało od wewnątrz. Walczyłem tak, jakby od tego jednego gestu, jakim było otworzenie oczu, zależało moje życie. A może zależało?
NO DALEJ, ROSS! ZROBISZ TO! ZROBISZ!
Auć.
Biały, przykurzony sufit i lampa, której światło, choć matowe i przytłumione, sprawiało mi ból.
Gdzie ja jestem?
Całą siłą woli starałem się poruszyć. Chociaż dawałem z siebie wszystko, a nawet więcej, udało mi się jedynie minimalnie przekręcić głowę. Jakiś stojak. Kroplówka? Coś piszczało w okolicach mojej głowy. Jakiś sprzęt.
Szpital?
Czy ja jestem w szpitalu? Co ja tu robię?
Otworzyłem usta, chcąc zawołać kogokolwiek, ale wciąż były jak zasznurowane.
Szpital...
Myśli krążyły po orbicie tego słowa. Urywały się, gdy wydawało mi się, że w końcu zaczynam chwytać sens i układać porozrywane kawałeczki w jeden wielki obraz.
Szpital...zimno... Zimno?
Dlaczego wciąż widzę śnieg? Zimno.
Chyba czułem zimno. I jakiś ciężar. Niosłem coś? Kogoś?
- Elias! - szepnąłem. - Elias Buttler.
- Doktorze! - histeryczny krzyk mojej siostry, która właśnie stanęła w drzwiach sprawiał mi ból. - Obudził się!
- Proszę stąd wyjść.
Jakiś mężczyzna w białym kitlu wypchnął Dell na korytarz. Chciałem mu powiedzieć, że nie ma prawa tak jej traktować, ale język nie chciał mnie słuchać.
- Słyszysz mnie, chłopcze?
Doktor zadawał jakieś pytania. Spoglądał na mnie zmartwiony.
Niech się pan nie martwi, panie doktorze, wszystko gra. Tylko chce mi się spać.
Ciemność...
__________________________________________________________
Hi-ya, Robaczki!
Powiem Wam dosyć nieskromnie, że to jeden z moich ulubionych rozdziałów i jestem z niego niesamowicie dumna.
A jak wasze wrażenia?
Wiem, że straszliwie się obijam z publikacjami i tu, i na Ali Di, na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że końcem sierpnia przeprowadzam się pod Londyn, więc mam straszliwie dużo na głowie.
Wiecie jak trudno zapakować książki, które ważą miliony kg?
Poważnie. Przez te dwa lata nazbierało ich się naprawdę sporo, Ania coś wie o mojej miłości do kupowania książek.
A miłość do butów plasuje się tuż-tuż, więc mam ich tryliony.
Ale mam wizję, będzie dobrze.
Nie powiem, żebyście życzyły mi powodzenia w nowym miejscu, bo na to będzie jeszcze czas.
Kocham,
M.