niedziela, 26 lipca 2015

Rozdział 10.


"Like a fool, I fell in love with you,
you turned my whole world upside down..."


#Lane

- A może niebieskie? - zaproponowałam nieśmiało.
Razem z Kyle'm przystrajaliśmy dom i nie mogliśmy zdecydować się, który sznur lampek powinniśmy zawiesić nad oknami. Ciocia miała miliony ozdób.
- Jasne - zgodził się mój brat.
Wciąż czułam się dziwnie, kiedy rozmawialiśmy ze sobą i spędzaliśmy razem czas. Od kilku tygodni, mniej więcej od imprezy, na którą zabrała mnie Lexi, był cudownym bratem. Takim, o jakim marzyłam całe życie. Kiedy przypominałam sobie jak ukrywał moje zbombardowane przez alkohol zwłoki przed ciotką, donosił wodę i proszki przeciwbólowe, nie mogłam uwierzyć, że to ten sam człowiek, którego jedno spojrzenie sprawiało, że krew krzepła mi w żyłach. Przez moment łudziłam się, że może to mój żałosny stan wywołał u niego takie ludzkie odruchy, dopiero po kilku dniach Carter mnie uświadomił, jak bardzo się myliłam. To nie ja byłam powodem tej przemiany. Mój okropny kac także nie. To Effy. Carter powiedział mi, że zadzwoniła do Kay'a i zgodziła się z nim umówić. Roześmiane oczy mojego brata, z których zniknął ten sadystyczny, wzbudzający przerażenie wyraz także potwierdzały tę teorię. Oczywiście, nie byłam taka naiwna żeby sądzić, że to permanentna zmiana. Kiedy tylko Effy znów zamknie się w sobie, powróci potwór, którego znam od dziecka.
- Zapnij płaszcz, jest zimno. - Brat owinął mnie szalikiem.
Udało nam się w końcu rozplątać sznury lampek, ale najtrudniejsze zadanie, dekoracja, wciąż było przed nami. Do świąt pozostało niewiele czasu. Mróz trzymał od kilku dni, a śnieg prószył nieprzerwanie. Nasza ulica, ba, całe miasto zamieniło się w wystawę coraz wymyślniejszych dekoracji i ozdób. Nawet nam udzieliła się ta atmosfera. Śpiewaliśmy te wszystkie oklepane kawałki z radia, nosiliśmy infantylne sweterki z reniferami i choinkami. Ba, nawet ulepiliśmy bałwana z Carterem, Effy i jej bratem, Eliasem. To było naprawdę dziwaczne. I cudowne.
- Najpierw musisz zrobić kulkę, a później toczysz ją po śniegu aż będzie ogromna - poinstruował mnie El, kiedy wyznałam, że nigdy wcześniej nie lepiłam bałwana.
Był słodkim chłopcem. Modliłam się, żeby mój brat nie wpadł na pomysł odegrania się na nim, jeśli Effy uzna, że ma dość jego zalotów. Obserwowałam Kay'a i nie zauważałam w jego zachowaniu niczego niewłaściwego. Miałam wrażenie, że polubił Eliasa, ale nie dałabym za to sobie ręki uciąć. Nie dałabym nawet za to podciąć sobie końcówek. Kyle był lepszym aktorem niż mistrzowie pokera. Mógł planować coś gorszego niż rzeź na Kaukazie, a człowiek patrząc na niego, widziałby tylko uroczego, przystojnego nastolatka z zaraźliwym uśmiechem. Nie znałam drugiej osoby z taką niesamowitą kontrolą emocji. A mimo to śmiałam się, gdy podnosił małego, żeby mógł nałożyć bałwankowi głowę. Śmiałam się, gdy zaczęliśmy rzucać się śniegiem i nacierać. Śmiałam się, kiedy Carter złapał mnie w pasie i zaczął obkręcać. Śmiałam się, gdy Eff zjadła marchewkę, która miała służyć za nos naszego nowego, śnieżnego kolegi. Śmiałam się i czułam najszczęśliwsza na świecie. Czułam się tak nawet wówczas, gdy zerknęłam na całą naszą grupę. Żałosną grupę, należy dodać. Tak, nie bałam się tego słowa. Żałośni. Tacy jesteśmy. Grono odszczepieńców, przypadkowo zetknięte ze sobą. Effy - milcząca dziewczyna z chwiejną psychiką, która bała się ludzi, Kyle - psychopata, robiący rzeczy, które już dawno powinny go zaprowadzić na oddział, ja, głupia Lane - naiwna kretynka, ukrywająca występki brata z miłości i strachu przed samotnością, Carter - bogacz, bawiący się w pocieszyciela strapionych. I Elias, mały Elias. Dziecko wychowujące się bez rodziców, mające za wzór i ideał siostrę, która milczała o wszystkim. Mój Boże, żałośni? Nie. To pieprzone niedopowiedzenie. Byliśmy życiowymi frajerami. Ale miałam to gdzieś. Tamtego dnia byłam najszczęśliwsza na świecie. Nie miało znaczenia jak tragiczni jesteśmy, byliśmy w tym razem, uzupełniając się i wpływając na siebie wzajemnie. Co z tego, że nie jestem taka popularna i śliczna jak Davina? Dopóki Effy sprawia, że Kay'owi na mnie zależy albo przynajmniej udaje, że mu na mnie zależy, jestem szczęśliwa. Nie potrzebuję sławy i zachwytów. Potrzebuję czuć, że warto nosić w sobie tajemnice, które bolą. A teraz to czuję. I chociaż to złe, to dobre uczucie. Naprawdę.

#Rydel

Naukowcy są w stanie wynaleźć wszystko. 
Sztuczne kończyny? Jasne, bierzcie! 
Sztuczna żywność? Phi, znajdźcie gdzieś jedzenie bez chemii! 
Sklonowane zwierzęta? Co to dla nas!
Naukowcy są w stanie wynaleźć wszystko. Ale nie są w stanie wynaleźć niczego, co pomogłoby mi skleić moje serce z mydła. Dosłownie, z mydła. Tak się czułam. Jak człowiek, którego najważniejszy organ, ten, który pompuje krew i który zatrzymując się, pozbawia nas życia, rozpuszcza się po każdym zetknięciu z innymi ludźmi. Byłam totalnie rozpieprzona. Bałam się wyjść z domu. Czułam się chora. Psychicznie. Chociaż fizycznie nic mi nie dolegało, lekarz po zerknięciu na mnie, przybił pieczątkę pod zwolnieniem z zajęć na uczelni i przepisał mi jakieś tabletki z rzędu lekkich psychotropów, poprawiających nastrój. Tabletki na łzy, tak je nazywają.
Czy były mi potrzebne? Cholernie, choć starałam się to ukryć nie tylko przed Rossem i znajomymi, ale głównie przed sobą. Gdybym przyznała, że nie potrafię poradzić sobie sama ze sobą, musiałabym uznać, że przegrałam z życiem. Musiałabym przyznać, że jestem nikim, że jestem gównem. Musiałabym przyznać, że halloweenową noc, a raczej poranek po niej, kiedy obudziłam się naga w mieszkaniu jakiegoś menela, cholernie mocno mnie uderzyła i zachwiała podstawami mojej egzystencji. Musiałabym przyznać, że boję się pójść na imprezę. Musiałabym przyznać, że boję się wyjść z domu. Musiałabym przyznać, że boję się spotkać Tylera, Brana, Jessicę czy Matta. Musiałabym przyznać, że boję się, że się dowiedzą. Musiałabym przyznać, że chciałabym, żeby się dowiedzieli, żeby zrzucić ze swoich ramion ciężar wstydu i obrzydzenia do samej siebie, który mnie wyniszczał i nie pozwalał normalnie funkcjonować. Musiałabym przyznać, że tamtej nocy zaszła we mnie jakaś zmiana, której nie potrafię jeszcze nazwać i zlokalizować, ale która nie pozwala mi potraktować tamtej nocy, jak jednej z tych pijanych nocy, kiedy uprawiałam seks z przypadkowymi ludźmi, których nie znałam. Musiałbym przyznać, że jestem szmatą. Najgorszym rodzajem w ludzkim gatunku. Puszczalską dziwką bez krzty szacunku, honoru i dumy. A ja nie potrafiłam się do tego przyznać. Nie potrafiłam wziąć odpowiedzialności za swoje czyny. Nawet, jeśli byłaby to odpowiedzialność wyłącznie przed swoim sumieniem. Sumieniem, które uśpione przez tyle lat, nagle zaczęło się budzić i podnosić łeb, sprawiając, że ból istnienia blokuje oddech.
- Delly?
Podniosłam głowę znad poduszki. W drzwiach stała mama. Mama, którą widywałam od lat wyłącznie na wideo-rozmowach. Mama, która zawsze na pierwszym miejscu stawiała firmę, nie Rossa i mnie. Mama, której tak naprawdę nie znałam i która nie znała mnie. Nie słyszała pewnie nawet plotek. Posiadanie córki dziwki to wstyd. Szczególnie, gdy jest się elitą miasta, posiadającą więcej pieniędzy niż rocznie zarabiają wszyscy nasi sąsiedzi razem wzięci.
- Cześć, mamo – powiedziałam, ze zdumieniem uświadamiając sobie, że płakałam.
Ostatnio coraz częściej mi się to zdarzało. Przestawałam to kontrolować. A może tak mocno się do tego przyzwyczaiłam, że po prostu przestałam to zauważać? Dawniej płakałam tylko łzami duszy. Cichymi, uwierającymi wewnątrz i palącymi przy każdym oddechu. Teraz te wszystkie sprzeczności, które we mnie tkwiły zaczęły się ujawniać i wylewać. Nie mogłam nic na to poradzić. Nie miałam siły ze sobą walczyć. Nie miałam dla kogo. Nie miałam po co.
- Ross mówił, że jesteś chora. - Mama ostrożnie podeszła do łóżka, tak, jakby bała się, że się zarazi. Spokojnie, mamusiu, to nie jest zaraźliwe.
- Trochę. Zwykła grypa – wzruszyłam ramionami, opuszczając głowę. Nie chciałam, żeby blondynka, oddychająca przez chusteczkę, żeby, nie daj Boże, nie wciągnąć do swoich burżujskich ust ani jednego zarazka, zauważyła moje łzy.
- Powiem Sonii, żeby ugotowała ci coś pożywnego.
- Super – mruknęłam.
- Potrzebujesz czegoś?
Tak. Ciepła. Miłości. Poczucia bezpieczeństwa. Pewności, że komuś na mnie zależy, że mogę komuś zaufać. Że mogę być sobą bez strachu przed odrzuceniem. Potrafisz mi to dać? Potrafisz zapewnić mi szczęście? Potrafisz sprawić, że się uśmiechnę? Potrafisz przywrócić mi wiarę w siebie? Potrafisz mi pomóc odnaleźć sens życia? Potrafisz zabrać mój ból? Wątpię. Nie potrafisz niczego, poza kliknięciem „prześlij”, uzupełniając nasze konta. Tryliony monet nie zrobią z ciebie matki. Udawanie zmartwionej, gdy tak naprawdę myślisz tylko o tym, jak zarobić kolejne pieniądze, także tu nie pomogą. Nie, mamo, a raczej „mamo”, nie potrafisz mi pomóc. Ty nie. Nikt nie jest w stanie mi pomóc. Ale jest coś, co może uśmierzyć mój ból. 
- Tak, mamo – odpowiedziałam na pytanie. - Pieniędzy na taksówkę i lekarstwa, mam wizytę kontrolną u lekarza.
- Oczywiście, kochanie – odetchnęła z ulgą kobieta.
Może myślała, że zacznę jej się zwierzać? Poproszę, żeby mnie przytuliła? Żeby przy mnie posiedziała? Nie martw się. Już wieki temu zorientowałam się, jakim typem matki jesteś. Wiemy to oboje, Ross i ja. Mając rodziców, nie mamy ich. Jesteśmy sami na świecie. Ale poradzimy sobie. A przynajmniej Rossy. On jest silniejszy. Trochę się pogubił, ale odnajdzie właściwą drogę. Już na niej jest i nawet jeśli znów zboczy z traktu, źle skręci czy pomyli drogowskazy, ma tę swoją tajemniczą miłość, która będzie go prowadzić.
- Proszę, Delly – powiedziała blondynka, kładąc na moim nocnym stoliku trzysta dolarów.
- Dziękuję, mamuś – uśmiechnęłam się sztucznie.
Zostałam sama w pokoju, ale nie czułam się z tym źle. Jasne, zdawałam sobie sprawę, że to, co zamierzam zrobić jest złe i Ross mnie zabije, jeśli się dowie, ale to nie miało znaczenia. Potrzebowałam czegoś, co uśmierzy cierpienie duszy i zagłuszy to coś, co wyrastało w moim wnętrzu. A znałam tylko jedną taką rzecz.
- Cześć, Tyler – powiedziałam zalotnie do telefonu, kiedy chłopak odebrał. - Chcesz zabawić się w rycerza i uratować damę w potrzebie?
- Oboje wiemy, że ani ja nie jestem rycerzem, ani ty nie jesteś damą – zachichotał.
- Oboje wiemy, że istnieją pewne specyfiki, które tylko ty potrafisz załatwić – starałam się go naprowadzić na właściwy trop.
W słuchawce zapadła cisza, ale tylko na moment.
- Zamieniam się w słuch, o milady!
Wybuchnęłam śmiechem.
- Kokaina, jak najszybciej.
- Daj mi godzinę – odparł po chwili i się rozłączył, gdy ustaliliśmy, gdzie odbiorę swoje zamówienie.
Dawniej dziewczyny marzyły o rycerzu na białym koniu, cóż, czasy się zmieniły. Rycerze przeistoczyli się w przystojnych frajerów, a białe rumaki w biały proszek. A może to nie czasy się zmieniły, a ludzie przestali radzić sobie ze swoim „ja”? A może to tylko ja, głupia dziewczynka nie umiem żyć bez wspomagaczy i czegoś, co mnie znieczuli? To nie ma znaczenia. To się nie liczy. Liczy się jedno – znów poczuję się dobrze. Tego potrzebuję i tego pragnę. I nie ma znaczenia jaką cenę przyjdzie mi zapłacić za chwilę wytchnienia od samej siebie.

#Effy

Zawsze lubiłam zimę. Cały świat chowa się pod pierzyną białego puchu, która ukrywa całe zło i brzydotę. Mróz rysuje magiczne wzory, dodające uroku nawet czemuś, co wcześniej uznalibyśmy za paskudne, obrzydliwe i obleśne. Płatki wirują w powietrzu, sprawiając, że zamazuje nam się obraz, dzięki czemu nagle wszystko wydaje się inne. Mniej wyraźne, ale w jakiś sposób bardziej intrygujące. Tak, zdecydowanie zima należała do moich ulubionych pór roku. Nawet, jeśli nie spadł  śnieg, świat się zmieniał. Drzewa umierały, wyciągając ku górze swoje nagie ramiona. I to mnie fascynowało. Ta coroczna śmierć. Każdej jesieni obserwowałam opadające liście, czekając na ten moment, ten przełomowy moment nadchodzący w grudniu, kiedy znikały najmniejsze ślady tego, że drzewa, krzewy czy inne rośliny jeszcze kilka tygodni wcześniej wyglądały całkiem inaczej. I wtedy nachodziła mnie refleksja. Nie jedna. Nachodziło mnie wiele różnych myśli, ale ta była szczególna. Pociągała mnie najmocniej i była najbardziej niebezpieczna. Śmierć. Drzewa umierały każdego roku. Każdego roku odchodziły, nie wiedząc, że za kilka miesięcy, gdy promienie słońca przebiją się zza chmur, gdy ciepły wiatr zacznie rozwiewać zaspy, a piękne, śnieżne dywany zamienią się w szaro-bure plamy, by w końcu zniknąć i odsłonić znów nagi, brudny świat, odrodzą się na nowo. Każdego roku umierały. Umierały ostatecznie, choć przecież wcale nie odchodziły. Każdego roku, gdy spoglądałam na ich kolejną śmierć, myślałam, co by było, gdybym i ja odeszła wraz z nimi. Wystarczyłoby tak niewiele. Co by było, gdybym podążyła za własnymi pragnieniami?   Czy miałabym odwagę spróbować raz jeszcze? Czy tym razem potrafiłabym stchórzyć? Większość ludzi uważa, że samobójstwo jest aktem najwyższej odwagi. Pokazaniem środkowego palca światu i powiedzeniem „pieprzę cię”. Gówno prawda. Śmierć jest łatwa. Wystarczy po prostu zamknąć oczy i zasnąć, i już więcej się nie obudzić. Zasypiasz i z każdym, coraz bardziej płytkim oddechem, odchodzi od ciebie wszystko. Przynajmniej tak wtedy myślisz. Myślisz, że odchodzi od ciebie ból, strach, cierpienie. Że to wszystko gubi się gdzieś po drodze. Ale to nie prawda. To wszystko zostaje przy tobie. To tylko ty odchodzisz. Odchodzisz, bo jesteś tchórzem. Zrozumiałam to tamtego dnia, gdy próbowałam popełnić samobójstwo. Ile to już lat? Pięć? Tak, to było krótko po wypadku. Wypadku, którego nie powinnam przeżyć. Wypadku, do którego nigdy by nie doszło, gdybym potrafiła milczeć. To ja zabiłam moich rodziców i musiałam żyć z tą myślą.
To było lato. Pamiętam, że tego dnia było strasznie gorąco i strasznie chciałam pojechać z Carterem nad jezioro. Tato mi zabronił, więc postanowiłam się na nim odegrać. Byłam gówniarą, której dopiero zaczęły rosnąć cycki, a najwyraźniej wraz z ich wzrostem, zaczął kurczyć mi się mózg. 
- Effy, nie bądź taka naburmuszona – mama starała się mnie pocieszyć, opowiadając, jak świetnie będę się bawiła wraz z nimi na dorocznej imprezie charytatywnej.
- Nie chcę tam jechać! - wykrzyknęłam wściekła. - Ty, jak zawsze, będziesz biegała wśród stoisk, a tato, jak zawsze, zniknie gdzieś z panią Estermont.
- Słucham?! - Mama podniosła wzrok znad kierownicy, a tato starał się przestać kaszleć i odzyskać oddech po zakrztuszeniu się kawą.
Gdybym wtedy milczała moi rodzice by wciąż żyli. Gdybym milczała...
- Zawsze gdzieś razem chodzą, kiedy jesteś zajęta – opowiadałam, wyliczając na palcach. - Do kina, na kolacje, kiedy byłaś w delegacji, nawet u nas nocowała. Pomagała przy Ellu czy coś.
Byłam dzieckiem, które nie znało ciemnych stron życia. Nie miałam pojęcia, że mój tatuś, kochany, najlepszy na świecie tatuś ma romans ze swoją szefową, która, o tym dowiedziałam się dopiero po latach, bardzo lubiła męskie towarzystwo i słynęła z tego, że jej sypialnia jest otwarta dla wszystkich. Wciąż zadawałam sobie jedno pytanie – czego mój ojciec, facet z klasą mógł szukać u pospolitej dziwki? Przygody? Adrenaliny? Ale tamtego dnia, jadąc rozpędzonym autem, nie miałam pojęcia, że to, co mówię jest jak pętla, zaciskająca się na szyi. Nie miałam pojęcia, że zabijam swoich rodziców. Byłam taka głupia. Tak cholernie głupia!
- Sypiasz z tą suką?! - krzyknęła mama, odwracając się gwałtownie w kierunku taty, który bezskutecznie próbował ukryć zdradziecki szkarłat na swojej twarzy.
- Dorothy, nie przy Effy.
Rodzice zaczęli się kłócić. Strasznie. A oni nigdy się nie kłócili. Nigdy nie podnieśli na siebie głosu. Pamiętam, z jaką fascynacją słuchałam ich wrzasków. Pamiętam, że w pewnym momencie tato krzyknął, ale inaczej, ze strachem. W naszym kierunku sunęła ciężarówka. Mama, starała się skręcić, odzyskać panowanie nad autem. Pamiętam, że widząc ich strach, zadawałam sobie pytanie, dlaczego oni się tak boją? Nie rozumiałam co się dzieje. A później obudziłam się w szpitalu. Lekarze przez dwa tygodnie walczyli o moje życie. I udało się im. Ale chociaż, co było cholernym cudem, z wypadku wyszłam bez szwanku, tamtego dnia w szpitalu obudziła się inna Effy. Tamta roześmiana, dziecinna dziewczyna zginęła wraz z rodzicami. Nikomu nie powiedziałam co się stało. Policja, dziadek, Carter i jego rodzice – wszyscy oni słyszeli jedno zdanie: „spałam, kiedy się obudziłam, byłam w szpitalu”. Ale codzienne budzenie się i spoglądanie w lustro, gdzie widziałam twarz osoby, która zabiła ludzi, których kochała najbardziej na świecie było ponad moje siły. Dlatego pewnego dnia po prostu otworzyłam szafkę z lekarstwami i wyjęłam z niej tabletki nasenne. Należały do mamy. Było ich całkiem sporo. Chyba siedemnaście. Wzięłam wszystkie i usiadłam na łóżku, czekając, aż zaczną działać. Czekając, aż stępią się uczucia. Czekając, aż przestanie boleć. Spojrzałam na zdjęcie stojące na mojej komodzie. Ja i Elias ubrani w świąteczne piżamy. Elias, mój mały braciszek, który dopiero co stracił rodziców. Chłopiec, ledwo co potrafiący mówić. Chłopiec, którego naprawdę kochałam i chciałam pokazać mu świat. Chciałam nauczyć go tych wszystkich wspaniałych rzeczy, które powinni przekazać mu rodzice. Chciałam, żeby wyrósł na dobrego człowieka. Chciałam, żeby miał dobre życie. Chciałam, żeby nigdy nie czuł, że jest sam. I wtedy zrozumiałam, że on już jest sam. Że on już zawsze będzie sam. Zabiłam rodziców, a teraz odbieram mu jedyną osobę, która mu została – siebie. Zrozumiałam, że śmierć to tchórzostwo. Owszem, jest łatwa, jest szybka, wszystko przestaje mieć znaczenie. Ale jest ostateczna. Życie boli. I rani. I niszczy. I wbija nas w ziemię. Ale dopóki żyjesz, możesz wszystko zmienić. Dopóki masz kogoś, kto cię potrzebuje, musisz oddychać. I nie ma znaczenia jak bardzo jest to ciężkie.
Siłą woli podniosłam się z łóżka i zadzwoniłam do Cartera, jedynej osoby na całym świecie, której ufałam. A później przeczołgałam się do łazienki, chyba chciałam zwymiotować. I po raz kolejny straciłam świadomość, budząc się kilka dni później w szpitalu. Zostałam tam osiem miesięcy, zamknięta na oddziale psychiatrycznym. Nie było we mnie nic. Byłam wypalona, pusta, bez woli życia. Ale myśl, że mam brata, który mnie potrzebuje, pomogła mi stanąć na nogi na tyle, żeby usłyszeć magiczne słowa, że nie zagrażam już samej sobie i mogę opuścić szpitalne mury. Zamieszkałam z dziadkiem i Eliasem, i nikt, absolutnie nikt, prócz Cartera, jego rodziców oraz mojego psychiatry nigdy nie dowiedział się, co się stało. 
- Chciałabym być drzewem – szepnęłam. - Chciałbym umrzeć, tak na trochę, tak na próbę. Może wtedy przestałoby boleć?

#Ross

Nie ma lepszego sposobu na ukojenie rozbieganych myśli i ułożeniu sobie w głowie różnych spraw, a także odstresowanie się i totalny relaks, niż kilkukilometrowy bieg. Oczywiście, jeśli ktoś lubi biegać. Dla kogoś innego taką rolę może pełnić hamburger, tabliczka czekolady czy dobra impreza. Ja nie czułem potrzeby wlewania w siebie alkoholu czy zaśmiecania swojego organizmu syfiastym żarciem. Za to mroźne, cholernie zimne powietrze aż zachęcało do włożenia dresu i wygodnego obuwia. Może to jakaś forma masochizmu. Cóż, istnieją gorsze zboczenia.
- Delly? - zawołałem, ale odpowiedziała mi cisza.
 Poszedłem na piętro i cicho zapukałem, a później delikatnie otworzyłem drzwi, nie chcąc budzić siostry ani jej przeszkadzać. Nie było jej, co bardzo mnie zdziwiło. Przecież była chora, a na zewnątrz było jakieś minus milion stopni. Albo minus jedenaście, jeśli wierzyć termometrom. Przeszedłem się po domu i w kuchni, na blacie, tuż obok patery z owocami, znalazłem odręcznie napisaną kartkę, informującą, że Dells ma wizytę kontrolną u lekarza. Nie miałem wątpliwości, że dłoń, która nabazgrała te kilka zdań należy do mojej siostry. 
- To co, Rossy? Mała rozgrzewka? - rzuciłem sam do siebie.
Przebrałem się w ulubione szare dresy i niezniszczalne buty, szaro-granatowe z mojej ulubionej firmy, której nazwa kojarzy się z równowagą. Tak samo jak bieganie. Chyba dlatego tak strasznie je lubiłem. Pomagało mi oczyścić umysł i zachować równowagę nawet wówczas, gdy rozpieprzało mi się wszystko i absolutnie nic nie wychodziło tak, jakbym tego pragnął. Jak teraz. Kiedy wychodziłem z tamtej imprezy i mówiłem przyjaciołom, że zmieniłem priorytety, wydawało mi się, że dotrze do nich, że odchodzę z grupy, że już nie chcę dłużej być taki, jaki oni. Że nie chcę być pustym, próżnym, rozpieszczonym dzieciakiem. Ale to niczego nie zmieniło. Wciąż byłem królem. Starałem się uświadomić Jera, Ty'a i Di, że odpadam, że chcę innego życia, że imprezy i popularność nie dają mi już radości. Właściwie to nigdy mi jej nie dawały, ale blask fleszy był łatwiejszy. Zdarzyło mi się nawet obronić jakiegoś frajera przed chłopakami z drużyny. I co? I gówno. Moja paczka uznała, że mi odbiło przed świętami albo, że próbuję poprawić swoje notowania przed zbliżającymi się egzaminami wstępnymi do college'u, mało tego, sami poszli w moje ślady i ograniczyli imprezowe życie. Drażniło mnie to, ale przecież nie mogłem zabronić im być w moim życiu, skoro tak bardzo tego pragnęli. Próbowałem nawiązać jakiś kontakt z Effy, ale od dnia, gdy wtargnąłem do jej domu i wyznałem jej w dość pokrętnych słowach co czuję, unikała mnie. Każdą wolną chwilę spędzała z kolesiem od czarnego cabrio, a także z tym przygłupem, z którym była na imprezie halloweenowej. Było dla mnie jasne, że to tylko asekuracja. Że ten cały Kyle to żadna wielka miłość, a tylko zwyczajna tarcza, żeby mnie zniechęcić. Może na kogoś innego by to podziałało, ale ja jestem sportowcem. My wyznajemy jedną zasadę – im bardziej coś jest trudniejsze, im więcej pracy i wysiłku trzeba włożyć, żeby coś zdobyć, tym bardziej jest to atrakcyjne, tym mocniej nam zależy. Dlatego się nie poddawałem i małymi kroczkami starałem się zbliżyć. A to zgłosiłem się do projektu, do którego ona się zgłosiła, a to przesiadywałem całe dnie w ogrodzie, żeby chociaż się z nią przywitać. Najczęściej puszczała te moje „cześć” mimo uszu i natychmiast rezygnowała ze wszystkich dodatkowych zajęć, które wymagałyby spotkania ze mną, ale żyłem nadzieją, że w końcu coś się zmieni. Nie miałem niczego do stracenia. Czas, tylko on mógł być teraz moim sprzymierzeńcem. I brak cierpliwości. Może Eff w końcu będzie miała mnie dość i zgodzi się umówić tylko po to, żebym się odczepił? Nie żebym zamierzał to zrobić, ale to także jakaś opcja wyjściowa do „i żyli długo, i szczęśliwie”.
Im dalej w las wbiegałem, tym łatwiej było mi wyobrazić sobie nas razem na randce czy po prostu rozmawiających. Ale nie tak, jak robiłem to do tej pory – wyimaginowane sytuacje, wyimaginowane miejsca i wyimaginowane cechy charakteru. Teraz, kiedy chociaż przez moment rozmawiałem z nią w rzeczywistości, zmieniły się także te moje rozmowy w wyobrazi. Effy była bardziej sobą, a ja byłem mniej tym bucem, bez szacunku do innych. Podobało mi się to. Zdawałem sobie sprawę jak długa droga mnie czeka, że istnieje możliwość, że dzień, o którym marzę nigdy nie nadejdzie, ale nie chciałem dopuszczać tego do siebie. Jeśli czegoś bardzo pragniesz, w końcu to dostajesz. Czasami mija bardzo dużo czasu, ale dostajesz to. A czas mnie nie przerażał. Przecież minęły już trzy lata, a ja wciąż czekam.
Kiedy pomyślałem o czasie i o tym, jak szybko przemija, przypomniało mi się, jak będąc dzieckiem, razem z Dells, Jerem i resztą dzieciaków jeździliśmy na łyżwach na zamarzniętym jeziorze. Ostatni raz byłem w tamtym miejscu cztery lata temu. Byłem ciekawy czy i jak się zmienił się rejon, z którego mam tyle dobrych wspomnień. Skręciłem w prawo, kierując się ku cypelkowi. Może wstyd się do tego przyznawać, ale z chęcią założyłbym łyżwy i wyjechał na lód. Ale nie mogłem tego zrobić. Mróz chwycił dopiero przed dwoma dniami, wiedziałem, że nim jezioro zamarznie, tak porządnie, że bez strachu będzie można po nim jeździć, minie jeszcze kilka dni. Oczywiście, jeśli pogoda się nie zmieni. 
- Chociaż sobie popatrzysz i powspominasz – szepnąłem sam do siebie, dalej biegnąc.
Im bliżej cypelka byłem, tym bardziej zwiększałem tempo. Może bałem się, że wybiegnę na polanę i nie zobaczę tam wody czy lodu?
Zobaczyłem. I zobaczyłem coś jeszcze. Coś, co zjeżyło mi włosy na głowie i sprawiło, że zacząłem biec tak szybko, jak jeszcze nigdy w swoim życiu. Strach jest najlepszym motorem.
Po lodowej tafli, cieniutkiej tafli, co byłem w stanie stwierdzić nawet, pomimo odległości, jeździł sobie chłopczyk. Rozejrzałem się, ale poza naszą dwójką nikogo więcej tu nie było. Chciałem krzyknąć, kazać gówniarzowi spieprzać i zafundować mu porządne kazanie o tym, jak zdradziecki bywa pierwszy mróz. Od jeziora dzieliło mnie już niewiele. Mniej niż kilometr, ale wciąż była to zbyt duża odległość, by dzieciak zrozumiał, czego od niego chcę. Mimo to postanowiłem spróbować. Wyłączyłem muzykę i usłyszałem coś, co sprawiło, że zwiększyłem tempo mojego biegu, choć nie sądziłem, że to możliwe. Trzask, a następnie krzyk. I chlupot wody, gdy dzieciak w grubej kurtce, wpadł prosto do jeziora. To była sekunda. Dosłownie sekunda. Znalazłem się na brzegu i nie zwracając uwagi na chłód oraz niebezpieczeństwo, że zamarzniemy oboje, rzuciłem się do wody, wyciągając dzieciaka, który szedł już na dno. Był nieprzytomny, ale oddychał. Wpadłem w panikę. Co miałem zrobić? Cucić go tutaj? Próbować zrobić mu sztuczne oddychanie? Zdjąć z niego przemoczone, ważące trzy razy więcej niż powinny ubrania? Nie myślałem jasno. Chwyciłem go w ramiona i zacząłem biec w kierunku domu. Nie czułem chłodu, choć włosy zamarzły mi na kość, a krople wody na twarzy zamieniły się w kryształki lodu. Miałem w głowie jedną myśl – szpital, muszę dostać się do szpitala. Zerknąłem na dzieciaka, chcąc się upewnić czy jeszcze żyje. 
- O cholera! - krzyknąłem zbielałymi wargami.
Znałem to dziecko. Widziałem je tylko raz, ale nie miałem żadnych wątpliwości, kim jest chłopczyk, którego życie zależy od tego, jak szybko potrafię biec. Elias Buttler.
- Szybciej, Ross, szybciej! - poganiałem się w myślach.
Musiałem dać z siebie więcej niż wszystko. Nie chodziło o fakt, że to brat Effy, choć tak, to dawało mi dodatkową siłę i motywację, to było dziecko. Dziecko, które miało przed sobą całe życie. Dziecko, które powinno mieć możliwość wyboru, co chciałoby robić w życiu, co lubi, co je cieszy, co sprawia mu radość. Dziecko, któremu nie mogłem pozwolić umrzeć.
Biegłem przed siebie, czując, że nie daję już rady. Może to strach, ale miałem wrażenie, że te kilometry dzielące mnie od domu, wydłużają się, a droga faluje i chowa się przed mną. Pulsowało mi w głowie, serce waliło jak oszalałe, w boku kuło, a na języku czułem metaliczny posmak krwi. Ale mimo to biegłem. Bałem się opuszczać wzrok, bałem się, że zobaczę, że Elias umiera na moich dłoniach, bałem się, że nie zdążę. Biegłem, powtarzając sobie w myślach, że to jeszcze tylko kawałek, że dam radę, że muszę. Widząc pierwsze zabudowania, niemalże rozpłakałem się ze szczęścia. Zobaczyłem, że furtka prowadząca do domu Buttlerów jest otwarta i wbiegłem do ogrodu.
- Effy! - krzyknąłem do dziewczyny wchodzącej po schodach.
Odwróciła się gwałtownie. Rzuciła mi spojrzenie pełne pogardy, a później zobaczyła, co mnie sprowadza i pogarda zamieniła się w strach oraz panikę.
- Elias! - wrzasnęła histerycznie i zrzucając na ziemię torbę, z której wysypały się książki, podbiegła do nas. - Elias!
- Wpadł do jeziora, musimy jechać do szpitala – powiedziałem, choć coraz trudniej przychodziło mi wypowiadanie słów. Przechodziły mnie dreszcze, a przed oczami pojawiały się mroczki.
- Szpital, tak, szpital – jak lunatyczka powtórzyła dziewczyna. - Nie potrafię prowadzić!
Effy zaczęła płakać. Była przerażona. Trzęsła się i coraz mocniej docierało do mnie, że jest w zbyt dużym szoku, żeby zrobić cokolwiek.
- Chodź! - To ja musiałem stanąć na wysokości zadania.
Pobiegliśmy do mojego samochodu. Nie miałem pojęcia jak w takim stanie uda mi się kierować, ale byliśmy tu sami. Mogłem liczyć tylko na siebie. Podczas tej dziesięciominutowej trasy złamałem chyba wszystkie przepisy ruchu drogowego. Ale chociaż miałbym stracić prawo jazdy, zrobiłbym to jeszcze raz.
- Przyjechaliście w samą porę  - powiedziała lekarka, co było najpiękniejszymi słowami, jakie mógłbym usłyszeć.
Szlochająca Effy osunęła się na podłogę. Pomocne pielęgniarki zajęły się nią, a ja zostałem siłą zaciągnięty na badania. 
- Módlmy się, żeby skończyło się tylko na zapaleniu płuc – pokiwał głową drugi lekarz, ten, który zajął się mną.
Nie chciałem zostawiać Eff samej, ale nie miałem wyjścia. Dostałem jakiś zastrzyk i po nim wszystko się rozmyło. Wszystko, poza jednym – wdzięcznością, którą ujrzałem w oczach brunetki. A to już był krok na przód. Milowy krok. 

__________________________________________________________

Hi-ya, Robaczki!
Dawno mnie tu nie było, nie dlatego, że nie miałam ochoty, po prostu uznałam, że skoro nikt nie czyta tej historii, marnuję swój czas.
Ale tęskniłam, bo kocham wafla i jestem dumna z tego, co napisałam.
Ten rozdział jest trudny i ciężki, również dla mnie, bo pisząc, bo przelewałam tu swoje depresje.
Ostatnie miesiące były dla mnie naprawdę ciężkie, ale o tym przeczytacie za dwa dni na Ali Di. 
W skrócie, of course.
Powiem tylko jedno - wrzesień przeniesie mi duuuuużo zmian.
Może w końcu odzyskam utraconą radość i pewność siebie.
Marzę o tym.
Pamiętajcie o jednym - nie pozwólcie innym ludziom wmówić Wam, że jesteście nic niewarci, to kłamstwo.
Zawsze jesteście więcej warci niż ktoś, kto czerpie radość z niszczenia innych.
I chyba tyle chciałam Wam powiedzieć.

Kocham,
m.

6 komentarzy:

  1. Świetny rozdział!
    Ross tutaj zachował się jak prawdziwy bohater :D Mam nadzieję, że Effy od tej pory będzie patrzeć na niego inaczej.
    Mam nadzieję, że i tobie wszystko się poukłada :) Tego ci życzę, no i życzę ci weny na kolejne tak wspaniałe rozdziały :D
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Super rozdział, chyba jeszcze nie komentowałam twojego bloga ale jakis czas temu przeczytałam wszystkie rozdziały i bardzo się wciągnęłam. Jest dosyć tajemniczy a czytelnicy powoli odkrywają sekrety, co bardzo mi się podoba. Jestem bardzo ciekawa jak potoczą się dalsze losy bohaterow, więc czekam z niecierpliwością na next ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mika kochana!
    Dziękuję!
    Jesteś niesamowita. Dodałaś rozdział! Genialny rozdział!
    Powiem Ci prawde, bałam się, że chcesz zabić Rossa z tym jeziorem, ale on żyje i Effy jest mu wdzięczna *.*
    Masz pełną racje jeśli chodzi o notkę!
    Też kocham teho bloga <3
    Niech Twoja radość powróci życzę Ci tego :*
    A teraz mała prośba: Nadrób czas tych wszystkich spóżnionych rozdziałów XD
    Obiecuję teraz będę komentować wszystko.
    Pozdrawiam :*

    OdpowiedzUsuń
  4. Kocham tego bloga. Nie przestawaj go pisać, bo jest na prawdę wspaniały. I tu nie chodzi o to, że jest inny. Jest jak książka, po którą się sięga co jakoś czas. I choć zna się ją na pamięć, to i tak z chęcią po raz kolejny przegląda się te same strony.

    OdpowiedzUsuń
  5. Jak tylko przeczytałam, że Ross zobaczył dzieciaka na lodzie to od razu wiedziałam, że to Elias i wpadnie do wody. Mam dar przewidywania przyszłości XD
    To tyle ode mnie, bo nie mam siły na rozpisywanie się.
    Czekam na kolejny super rozdział :3
    Inna

    OdpowiedzUsuń
  6. Bosze, ten rozdział to takie precjozo, że masakra! Oddaj w końcu trochę tego talentu. Też chcę tak pisać. Mogłabym tak godzinami zachwycać się tym blogiem. Fabuła, bohaterowie, opisy najprostszych rzecz są tak wspaniałe, że aż brak mi słów i nie mam zielonego pojęcia, jak to opisać w komentarzu.
    "Modliłam się, żeby mój brat nie wpadł na pomysł odegrania się na nim, jeśli Effy uzna, że ma dość jego zalotów." Zaczynam się bać tego człowieka jeszcze bardziej. Ale kiedy jest miły, to jest fajny. Chyba jego wątek ciekawi mnie najbardziej.
    Chociaż jest jeszcze biedna Delly, która ciekawi mnie coraz bardziej. "Nie potrafisz niczego, poza kliknięciem „prześlij”, uzupełniając nasze konta. Tryliony monet nie zrobią z ciebie matki" - łzy w oczach. Jejku! Tak mi jej szkoda. Uwielbiam cały ten fragment. <3
    Ale najzacniejszy jest pov Rossa. Nie oddychałam. Serio. Na ten krótki moment, od kiedy zobaczył dziecko na jeziorze, zapomniałam jak się to robi. Czytałam z rozdziawioną buzią, modląc się, żeby zdążył go uratować. Co w sumie było oczywiste. Nie naraziłabyś się na krzesła oraz inne ciężkie rzeczy, lecące w Twoją stronę. C:
    Ja czuję, że teraz wszystko się zmieni. Effy pokocha Rossa, a przynajmniej będzie czuła, że ma wobec niego dług. Pójdzie z nim na randkę i uzna, że w sumie to fajny z niego chłopak. Tak. Tak będzie.
    "Dostałem jakiś zastrzyk i po nim wszystko się rozmyło. Wszystko, poza jednym – wdzięcznością, którą ujrzałem w oczach brunetki." To jest dowód. Teraz już musi polubić Rossa. Muuuuusiiii.
    Yup. Teraz możesz dodawać następne precjozo.
    Czekam.
    ~Liv~

    OdpowiedzUsuń