poniedziałek, 23 marca 2015

Rozdział 2.


"I hear it coming while you are colder..."

#Lane

Znudzona naciskałam przycisk zmieniający kanały w telewizorze. Telezakupy, serial o wampirach, film wojenny, kanał z przepowiedniami, kolejne telezakupy. Nic, co mogłoby mnie zainteresować. Ale nawet spoglądanie na starszą panią, wymalowaną niebieskim cieniem, krwistoczerwoną szminką i pudrem zbyt ciemnym do jej porcelanowej, przypominającej kość słoniową karnacji, było lepsze, niż puste patrzenie w ścianę. Chociaż dawało złudzenie wykonywania jakieś czynności. Miałam ochotę wyjść na spacer. Odetchnąć świeżym powietrzem. Ale nie potrafiłam zmusić się do wstania z fotela. Nie chodziło o fakt, że nie znam okolicy - Littleton było malutkim miasteczkiem, wsią, w porównaniu z San Francisco, w którym się wychowałam. W dodatku od dziecka miałam wybitny zmysł, jeśli chodzi o orientację w terenie, zawsze trafiałam od wyznaczonego punktu A do wyznaczonego punktu B. Wiedziałam, że i tu się nie zgubię. Ale mimo to bałam się opuścić ściany domu ciotki. Bałam się, że kiedy wyjdę i odetchnę jesiennym, rozgrzanym słońcem powietrzem, nie będę w stanie dłużej blokować tego, co podsuwał mi mój umysł. A ja nie chciałam tego wiedzieć. Nie, nie, nie. Całe życie towarzyszyły mi dwa uczucia - strach i nienawiść, wiedziałam, że jeśli posłucham tego, co ma mi do powiedzenia mój mózg, a co przecież sama bardzo dobrze wiem, oszaleję.
W korytarzu trzasnęły drzwi. Zagryzłam wargę i ze skupieniem zerknęłam w telewizor, udając, że staruszka z beznadziejnym makijażem, reklamująca jakieś żaroodporne naczynia, to najbardziej fascynująca rzecz, jaką ujrzałam w moim osiemnastoletnim życiu.
- Cześć, Lillane. - Do salonu wszedł Kyle, mój brat bliźniak i otworzywszy puszkę, z colą, usiadł obok mnie. - Ciekawe gdzie też podziewa się cioteczka Marry.
Zagryzłam mocniej wargę i milczałam.
- Wiesz, że nasza kochana ciotunia, która tyle prawi o grzechu i piekielnym ogniu, umawia się z tym starym bibliotekarzem?
Ciotka Marry była straszliwie staromodna. Dostawała ataku apopleksji na najmniejszą wzmiankę o seksie. Bawiło mnie to.
- Serio? - zapytałam drżącym głosem.
Spojrzałam na brata. Nie odrywał wzroku od ekranu telewizora. Jesteśmy do siebie podobni, oczywiście jeśli chodzi o wygląd. Oboje mamy brązowe loki, niebieskie oczy i okrągłe twarze. Myślę, że Kyle podoba się dziewczynom. Wygląda trochę jak niesforne, słodkie dziecko. I ciągle się uśmiecha. Nawet, gdy mówi o czymś poważnym, zawsze na jego wargach gości uśmiech. To chyba urocze, mówiąc całkowicie obiektywnie. W starej szkole często to słyszałam. "Och, Kay jest cholernie uroczy/słodki/kochany" - tylko że dziewczyny, które z taką egzaltacją wyszeptywały sobie do uszek te peany na cześć mojego brata, wcale go nie znały. One widziały tylko rozgadanego zgrywusa, którego nie da się nie lubić. Ja znałam go z innej strony. Tylko że ja milczałam.
- Serio, Lillane - uśmiechnął się, nie odrywając wzroku od telewizora. - Sam widziałem.
- Gdzie? - zmarszczyłam brwi.
Ciocia nie należy do osób, które biegają za rączkę po łące i tańczą na skrzydłach miłości.
- Tu i tam - zachichotał Kay, a mnie przeszły dreszcze. Nienawidziłam tego chichotu.
- Kyle, znowu to robisz, prawda? - zapytałam szeptem.
- Oczywiście - wybuchnął perlistym śmiechem, którego nie znosiłam jeszcze bardziej niż szaleńczego chichotu.
- To nie jest dobry pomysł. Nie powinieneś - wymsknęło mi się, zanim zdążyłam się zastanowić.
- Słucham? - powoli przekręcił głowę i wbił we mnie stalowe spojrzenie.
- Bo ja, bo ten, wiesz, no - jąkałam się. - Bo ona może się zdenerwować.
Spuściłam wzrok, nie mogąc dłużej znieść jego spojrzenia. Cóż, zawsze byłam psychiczną ciotą. - Martwisz się o mnie? Jakie to miłe.
- Kyle - zagryzłam wargę tak mocno, że na języku poczułam smak krwi. - Zostaniemy tu na dłużej, prawda?
Brat spoglądał na mnie z uśmiechem na ustach. Miałam ochotę go uderzyć. Wrzasnąć. Zrobić cokolwiek.
- Nie martw się - pocałował mnie w czubek głowy i wstał.
Odetchnęłam z ulgą, gdy zostałam sama. Rozprostowałam palce, które do tej pory kurczowo zaciskałam, aż paznokcie poraniły mi wewnętrzną stronę dłoni.
- Prawda, że przypomina babcię?
Gwałtownie odwróciłam głowę. O framugę opierał się mój brat.
- Słucham? - zapytałam.
- Ta staruszka z telesprzedaży - uśmiechnął się brunet.
Przyjrzałam się kobiecie z ekranu. Faktycznie, miała w oczach to samo ciepło, co babcia. Bardzo ją kochałam. Kiedy byłam dzieckiem, każdą wolną chwilę spędzałam w jej pokoju.
- Pewnie za nią tęsknisz, Lane - powiedział chłopak, jak gdyby słyszał moje myśli. - Szkoda, że była taka nieuważna.
Babcia umarła, kiedy mieliśmy jedenaście lat. Pomyliła słoiczki i zamiast witamin, wzięła podwójną dawkę środków nasennych.
- Wychodzę! - krzyknął jeszcze Kyle i trzasnął drzwiami.
Obserwowałam przez okno jego sylwetkę zmniejszającą się z każdym kolejnym krokiem. Wyobrażałam sobie, że nie odchodzi tylko na chwilę, a na zawsze. Wyobrażałam sobie, że kiedy zniknie z horyzontu, zniknie także z mojego życia. A wraz z nim zniknie strach. Strach, który towarzyszył mi każdego dnia. A najgorsze było to, że ten niechciany lokator mieszkał we mnie od tak dawna, że nie pamiętałam już, jak czułam się wcześniej. Jaka byłam wcześniej.
Zacisnęłam powieki i oddychałam płytko, starając się powstrzymać łzy. Bezgłośnie policzyłam do dziesięciu. Nie pomogło. Zwinęłam się w kłębek i wybuchnęłam płaczem.

#Ross

Stałem przy regale z książkami na temat historii Stanów Zjednoczonych i udając, że słucham kumpla, mordowałem wzrokiem tego frajera, Kyle'a jakiegoś tam, nowego ucznia, który już pierwszego dnia trafił na sam szczyt mojej czarnej listy.
- Ross, urwijmy się stąd - marudził Jer. - Wyskoczymy do klubu i wyrwiemy jakieś dupeczki.
- Za moment. - Otworzyłem jakąś książkę, nie patrząc nawet na tytuł.
- Stary, no chodź! Od tej atmosfery czuję jak zwijają mi się fałdy na korze mózgowej!
- Przydałoby ci się. - Przełożyłem stronę.
"Rozdział pierwszy - Konfederacja. Wojna między Północą i Południem rozpoczęła..." Pieprzyć to! Kogo obchodzą pola bawełny spalone przez Jankesów? Na pewno nie mnie! Nie przejąłbym się nawet, gdyby teraz na ten przybytek wiedzy spadła bomba atomowa i rozpieprzyła wszystko w drobny mak. Szczególnie tego szczerzącego się kretyna, który bezczelnie zagaduje do mojej Effy. Przez ostatnie trzy lata nikt nie odezwał się do niej ani słowem. Przychodziła tu zawsze w piątki po szesnastej, siadała obok grzejnika, na podłodze między regałami z historią Stanów Zjednoczonych, a biografiami prezydentów i czytała przez godzinę. Pojawiałem się dwadzieścia minut przed nią i kręciłem się, udając, że jestem zafascynowany kolejnymi tomami, a w rzeczywistości obserwowałem czytającą dziewczynę. Zawsze zginała lewą nogę i na niej siadała i tak uroczo zatykała za ucho opadające pasma włosów. A teraz ta przybłęda znikąd śmie odbierać mi ten widok?!
- Patrz - znudzony Jer wskazał ruchem głowy na Effy i siedzącego obok niej kretyna. - Ten nowy musi mieć jakiś spaczony gust. Albo rzuca się na wszystko.
- Jak ty? - burknąłem.
- Stary, trzeba być kompletnym desperatem, żeby przelecieć takie dziwadło jak Effy Buttler. Tego tu usprawiedliwia tylko fakt, że jeszcze o tym nie wie.
- Mhm.
- No sam zobacz, Ross - Jer objął mnie prawym ramieniem. - Ona wygląda jak będąca wiecznie pod wpływem opiatów członkini sekty, którą co czwartek gwałci podstarzały duchowy guru.
- Mówisz tak tylko dlatego, że dała ci kosza w zeszłym roku. - Zatrzasnąłem książkę. - Nie sądzę, żeby Effy dała się zgwałcić komukolwiek. Poza tym wszędzie łazi z tym kolesiem od czarnego kabrio.
- Ta - przyznał mój kumpel. - Carter Montgomery, jego matka to niezła sztuka.
- Serio, Jer? - zakpiłem. - Musi być po czterdziestce.
- Wygląda na dychę mniej. Pewnie robi sobie te wszystkie botoxy i liftingi, co moja matka. Słuchaj, stary! Ostatnio tak się ponaciągała, że dopiero po po dwóch tygodniach odzyskała rysy twarzy. Popierzyło ją na starość, słowo daję.
- Naprawdę? - zdziwiłem się wyłącznie z grzeczności. - Nic nie zauważyłem.
Effy i Facet, Którego Mam Ochotę Przejechać Samochodem Albo Czołgiem, w skrócie FKMOPSAC, minęli nas i skierowali się do wyjścia.
- Widziałeś jego siostrę? - zapytał Jer.
- Kogo? - nie miałem pojęcia o czym mówi, w wyobraźni właśnie skracałem o głowę frajera w czarnej, skórzanej kurtce.
- Tego nowego, kretynie - powiedział z politowaniem mój towarzysz. - Dobry towar, ale jest jakaś dziwna.
- Bo nie poszła się z tobą pieprzyć w składziku? - zainteresowałem się.
- Zagadałem do niej, a ona spojrzała na mnie z miną, jakby chciała wrzasnąć.
- Jer, jeszcze się nie przyzwyczaiłeś, że dziewczyny przy tobie wrzeszczą? - my również kierowaliśmy się do wyjścia. Chciałem sprawdzić, gdzie poszła Effy.
- Krzyczą, Ross, ale to brzmi bardziej jak "szybciej, Jer, szybciej!".
Wybuchnąłem śmiechem. Uwielbiam tego gościa! Jeremy Lockwood jest moim najlepszym kumplem i największym idiotą w całym Littleton. Często o facetach mówi się, że nie mają mózgu i myślą penisem - to idealny opis Jera. Dla niego dziewczyny dzielą się na dwie kategorie - te, które on pieprzy i te, które pieprzą jego, czyli jakieś spaczone i wybrakowane, wyłącznie w jego opinii, egzemplarze, które nie dały się pokonać jego czarowi. Jest dość specyficzny, mówiąc szczerze, jest chamskim, bezczelnym prostakiem. A puste panny na to lecą. Sam byłem świadkiem, gdy na tegorocznej imprezie urodzinowej Rydel podeszła do niego jedna z jej koleżanek i zapytała, dlaczego tak na nią patrzy. "Zastanawiamy się, czy bierzesz do buzi, Ross nie jest przekonany, ale ja stawiam dwadzieścia dolców, że tak" - odpowiedział Jer. Dziewczyna zamiast strzelić go w pysk i poprawić w krocze, rozbawiona zapytała, skąd ta pewność.
"To proste" - odparł. - "Masz usta, znaczy, że bierzesz."
Wylądowali gdzieś w pokoju, niedbale zatarasowanym fotelem. Dell często dziwiła się, dlaczego zadaję się z kimś tak ograniczonym. To proste. Jeremy może i nie jest tytanem umysłowym, może często wywołuje u mnie zniesmaczenie, ale za przyjaciela w ogień by wskoczył. Przyjaźnimy się od kołyski, dorastaliśmy razem i jeszcze nigdy w ciągu tych wszystkich lat mnie nie zawiódł. No i przecież ktoś musi mu pomagać zdać do następnej klasy. Ten ktoś to ja. Pan Inteligentny.

#Effy

Czułam się dziwnie. Bardzo dziwnie. Biblioteka była moim azylem. Naprawdę lubiłam tam przychodzić. Wdychać zapach starych książek, słuchać kroków przechodzących osób i stukania zatyczek długopisów, żądnych wiedzy, a raczej dobrych stopni, uczniów. Biblioteka była jedynym miejscem, pominąwszy mój dom i dom Cartera, gdzie czułam się dobrze. A teraz ktoś mi to odebrał. I nie miałam pojęcia jak powinnam się do tego ustosunkować.
- Przeprowadziliśmy się z Lillane, moją siostrą-bliźniaczką dopiero kilka dni temu - opowiadał mój towarzysz. - Mieszkamy u ciotki. Właściwie Marry była ciotką naszej mamy, jest strasznie pokręcona, wiesz jakie bywają stare panny, ale tylko ona zgodziła się nami zająć. Dwoje nastolatków do wychowania to dość spore wyzwanie.
Szliśmy w stronę parku. Powoli zapadał zmrok i nasilały się podmuchy wiatru. Nie bałam się. Takie rzeczy nie robiły na mnie wrażenia. Ciemność? Mrok nie może mnie zranić. Bałam się ludzi. Nie potrafiłam z nimi rozmawiać. Właściwie to nigdy tego nie robiłam.
- Co się stało z waszymi rodzicami? - zapytałam, chociaż w ogóle mnie to nie obchodziło. Po prostu uznałam, że czas się odezwać. Milczałam aż od momentu, gdy Kyle zaczepił mnie w bibliotece. Jak gdyby nigdy nic, podszedł do mnie i usiadł obok. "Cześć, wygląda na to, że wolisz towarzystwo książek niż ludzi. Ja też. Mam przeczucie, że mamy wiele wspólnego. Jestem Kyle" - powiedział, a ja podniosłam wzrok i spoglądałam na niego z miną nie dającą złudzeń - odejdź albo marny twój los.
"To ten moment, gdy ty rzucasz coś w stylu: "Miło cię poznać, jestem..." tam wstawiasz swoje imię" - uśmiechnął się.
"Dlaczego miałabym się cieszyć?" - zapytałam. - "Przeszkadzasz mi."
"Jest cudowny wieczór, zabieram cię na spacer" - odpowiedział i nie zważając na moją całkowitą ignorancję i brak entuzjazmu, złapał mnie za rękę i pociągnął do góry.
A teraz rozburzaliśmy swoimi stopami kupki liści, drżąc na jesiennym chłodzie. Nie wiedziałam jak się zachować. Nie chadzałam na spacerki z przypadkowymi ludźmi. Właściwie to w ogóle nie chadzałam na spacerki. Jedynymi trasami, które pokonywałam, były droga do szkoły i droga do domu Cartera.
- Miesiąc temu zginęli w wypadku - odezwał się po chwili brunet.
Coś nieprzyjemnie ścisnęło mnie w okolicach serca.
- To niesamowite - powiedziałam, a kiedy zerknął na mnie zdziwiony, uznałam, że muszę mu wyjaśnić, co mam na myśli. - Nie chodzi mi o to, że niesamowity jest fakt, że zginęli. Nie jest. To smutne. Ale całkowicie zwyczajne. Przykro mi. Wiem co czujesz. Naprawdę. Moi rodzice także zginęli w wypadku. Pięć lat temu.
Nigdy nikomu o tym nie mówiłam. Wiedziałam, że ludzie czasami zerkają na mnie z litością. Littleton to małe miasto, a moi rodzice byli powszechnie lubiani. Nienawidziłam tych spojrzeń oraz wypowiadanych szeptem uwag. Wcale nie chodziło mi o to udawane współczucie, miałam to gdzieś, chodziło o akt akceptacji. Minęło tyle czasu, a ja wciąż nie potrafiłam o tym myśleć. Nie umiałam się z tym pogodzić.
- Musiało być ci ciężko - z zamyślenia wyrwał mnie głos Kay'a. - Pogrzeb i te sprawy.
Wzruszyłam ramionami. Nie byłam na pogrzebie rodziców. Nigdy nie byłam na ich grobie. Nie miałam pojęcia jak wygląda. Każdego dnia obiecywałam sobie, że tam pójdę, ale nie potrafiłam przekroczyć cmentarnej bramy. Wpadałam w panikę na samą myśl, że mogłabym zobaczyć imiona rodziców wyryte na płycie nagrobnej. Wolałam wmawiać sobie, że gdzieś wyjechali. Na jakieś długie, długie wakacje. Ale wrócą. Któregoś dnia przyjadą i usłyszę znajomy stukot obcasów mamy. Przytulę się do taty, wdychając znajomy zapach perfum od Hugo Bossa. Kiedyś tak będzie. Może w innym życiu.
- Już późno, odprowadzę cię - zaproponował mój towarzysz.
Ciągle coś opowiadał, chociaż musiał wiedzieć, że go nie słucham. Nawet kompletny kretyn by to zauważył. Zaczęłam podejrzewać, że ten irytujący brunet to jeden z tych kolesi, którzy nie przestają mówić nigdy. Nawet w czasie wizyty u dentysty.
- Jeśli chcesz - mruknęłam tylko po to, żeby wreszcie się przymknął. Nie zrobił tego. Mówił, gdy skręcaliśmy w alejkę prowadzącą do wyjścia z parku. Mówił, gdy wędrowaliśmy Gallup Street, przyglądając się reflektorom przejeżdżających aut. Mówił, gdy przeszliśmy na drugą stronę ulicy i znaleźliśmy się na Wschodniej Lake Avenue. Carter nazywał moje osiedle, chociaż użycie określenia "osiedle" brzmiało jak jakiś żart, Końcem Świata i miał absolutną rację. Mieszkałam na totalnym zadupiu, które z trudnością udawało się odnaleźć na mapie. Za zasłoną zieleni, drzew i krzewów ukrywało się kilka domków. Dziadek opowiadał, że dawniej mieszkali tu sami wojskowi. Tak, jak i on, służący w Marynarce Wojennej. Teraz, prócz niego, został jeszcze tylko pan Windston. Zajmował pierwszy dom przy skręcie i chociaż ciągle się żarł z dziadkiem, miałam świadomość, że są najlepszymi przyjaciółmi, i to jeszcze z czasów, gdy razem walczyli w Wietnamie. Często do nas przychodził. Elias go uwielbiał. Zresztą mój brat uwielbiał wszystkich naszych sąsiadów. Nawet tych bogatych snobów, mieszkających obok nas, w ostatnim domu, tuż przy ścieżce do zagajnika i jeziora. Lynchowie oddziedziczyli go po matce pani Stormie, chociaż było ich stać na kupno ogromnego apartamentu w centrum, zamieszkali tutaj. Wśród zieleni wyrosła nowoczesna budowla ze szkła, drewna i malowanych na biało podmurowań. Za nią, w miejscu, gdzie dawniej znajdował się ogród, powstał kryty basen. Cała posiadłość krzyczała "patrzcie, kmioty, to się nazywa bogactwo!". Ale najgorsi byli jej mieszkańcy. Rzadko widywałam Stormie i Marka, ale ich dzieci nadrabiały aż nad to. Rydel, studentka, urządzająca dzikie imprezy, rozbijająca się drogimi autami i sprowadzająca co tydzień nowych facetów oraz Ross - osiemnastolatek będący ucieleśnieniem i kompilacją wszystkich tych cech, które uważam za irytujące. Nie wiem czy istniało cokolwiek, co traktowałby poważnie. Ilekroć go widziałam, zawsze miał na twarzy uśmieszek wyższości. Typowy chłopczyk, wychowywany od najmłodszych lat w przekonaniu, że jest królem świata. Kiedy zerkał na innych, miało się wrażenie, że skanuje cię aż do organów wewnętrznych, by finalnie dojść do wniosku, że nie jesteś godzien, by otworzył swoje burżujskie usta do takiego plebsu. Przebywał wyłącznie w otoczeniu reszty tej zakłamanej gromady hipokrytów. Czasami odnosiłam wrażenie, że ma w głowie coś więcej niż dziewczyny w wyzywających, skąpych strojach, rozgrywki futballowe, kolejny trening, bo Ross, jak na typową szkolną gwiazdę przystało, jest kapitanem szkolnej drużyny i gra na pozycji napastnika, czy imprezy ze swoją świtą - przygłupem, mięśniakiem i puszczalskimi cheearleaderkami. Tylko że później otwierał usta albo robił kolejną głupio-niebezpieczną rzecz i złudzenie pryskało. Jego arogancja, ignorancja i brak szacunku do innych doprowadzały mnie do szału, a jak na złość, chodziliśmy razem na większość zajęć. Ale to nie było najgorsze. Najgorsza była ta jego udawana dobroć i szczodrość. Udzielał się w każdej zbiórce charytatywnej, nieważne czy chodziło o pieczenie ciasteczek dla lokalnej drużyny zuchów, czy budowę domów dla ofiar huraganu w Nowym Orleanie podczas wiosennej przerwy. Lynch był wszędzie. Pomagał w Domu Dziecka, uczył dzieciaki, które nie radziły sobie z nauką, był wolontariuszem w Domu Spokojnej Starości i w schronisku. Nie miałam pojęcia dlaczego to robi, ale wiedziałam jedno - nie z potrzeby serca. Ludzie tacy jak on mają gdzieś pokrzywdzonych, chorych i cierpiących.
- To tutaj - oderwałam się od swoich myśli i przerwałam kolejny z wywodów Kyle'a.
- Wow. - Mój towarzysz przymknął się po raz pierwszy, odkąd wyszliśmy z biblioteki.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Dla kogoś z wielkiego miasta, ta część Littleton musiała być czymś niemalże egzotycznym.
- Idealna sceneria do horroru. - Brunet już odzyskał mowę. - Psychiczny, seryjny morderca i jego niewinna ofiara, urocza, niepozorna dziewczyna, uciekająca w strugach deszczu.
- Ktoś tu chyba oglądał "Dziwolągi"*. - Uniosłam brew.
- Dwa razy - wyszczerzył się w odpowiedzi.
Otworzyłam furtkę i zaczęłam iść w kierunku domu.
- Zobaczymy się jeszcze? - zawołał, gdy byłam już na werandzie.
Nie ma mowy. Dlaczego miałabym się z nim spotkać? Jest irytujący. I dziwny. I cholernie drażni mnie ten jego optymizm. I uśmiech. Ciągłe uśmiechanie się powinno być zabronione. To wkurzające. Tak samo jak to, że ten typ wciąż gada. Nienawidzę ludzi, który nie potrafią zamilknąć. Mała poprawka, ja ogólnie nienawidzę ludzi. Nie rozumiem ich. Są źli. I nie potrafią cieszyć się z tego, co mają. Bawią się uczuciami innych. I mają ciasto na naleśniki w miejscu, gdzie powinien znajdować się mózg. Są dziwni. Pewnie nie bardziej, niż ten tu.
Odwróciłam się z grymasem, który miał imitować uśmiech.
- Jestem Effy! - krzyknęłam i weszłam do domu.
Carter, będziesz ze mnie dumny.

#Rydel

- Zeruj, zeruj, zeruj! - wrzeszczałyśmy razem z Sue i Jess.
Właściwie powinnyśmy dopiero wychodzić z uczelni, ale zajęcia z historii malarstwa przegrały w starciu z urodzinami Matta. Kochany Matty! Znaliśmy się jeszcze z czasów pośpiesznych numerków w składziku miejscowego liceum. To chyba z nim straciłam dziewictwo. A może to był Troy? Albo Bran? To było wieeeki temu. Zresztą, kto by pamiętał takie szczegóły? Seks to seks. To tylko wspólna wymiana. Dajesz i sama czerpiesz przyjemność. Po co dorabiać do tego filozofię i pieprzyć farmazony o wspólnym przeżywaniu nieziemskiej ekstazy, gdy twoja dusza łączy się z duszą twojego ukochanego? Litości! Nie zamieniajmy zwyczajnej, fizjologicznej potrzeby w jakieś pierdoły rodem z żałosnych książek Barbary Cartland**.
- Rydel Lynch?! - usłyszałam radosny okrzyk.
Dopiłam shota kamikadze i podniosłam wzrok znad tacy z ustawionymi kieliszkami niebieskiego płynu. Krótko ostrzyżony blondyn w białej bokserce i ciemnych dżinsach  niepozostawiających wiele pola dla wyobraźni, przeciskał się w kierunku loży, którą zajmowało moje towarzystwo.
- Hej, Ty! - uśmiechnęłam się i wpiłam się w jego usta. Odwzajemnił pocałunek, a jego dłonie zsunęły się na mój tyłek, podkreślony obcisłą, niebieską sukienką do połowy uda. - Dive się stacza, skoro wpuszczają tu dzieci.
- Chcesz się mną zaopiekować? - zakpił i mocniej zacisnął dłonie na moich pośladkach. - Mógłbym się zgubić.Wybuchnęłam śmiechem.
- Chodź - szepnęłam, prowadząc go w stronę toalet.
Wiedziałam, że Ross się wścieknie, jeśli się o tym dowie. Nienawidził, kiedy sypiałam z jego znajomymi. Mój brat czasami zachowywał się jak tatuś, stojący na straży cnoty swojej jedynej córeczki. Wybacz, braciszku, o kilka lat na to za późno. Nie powiem, świadomość, że ktoś się o mnie troszczy, jest dobrą świadomością, ale błagam, nie popadajmy w paranoję. To tylko układ. Nic głębszego. Tyler to rozumiał. Ross niekoniecznie. Dlatego te schadzki w barowych czy kinowych toletach były naszą małą tajemnicą. Lubiłam Ty'a. Nie przypominał reszty tej zgrai, z którą trzymał mój brat. Był otwarty. Nie chcę przez to powiedzieć, że inni byli jakimiś ograniczonymi tępakami, nie. Po prostu Tyler tak naturalnie przyjmuje wszystkie zmiany. Wzrusza ramionami i rusza dalej. Nie przywiązuje się. Jest zimny, ale właśnie to w nim lubię. Dla niego życie to tylko chłodna kalkulacja. Nie zrobi niczego, z czego sam nie będzie miał korzyści. Tak, jest cholernym egoistą i kutasem, ale nie bardziej, niż każdy facet. No dobrze, może jednak trochę bardziej. Czasami mam wrażenie, że jest pozbawiony wszystkich cieplejszych uczuć i emocji. Dziewczyny? Jasne. Krótka znajomość, kończąca się z nadejściem świtu. Nigdy nie był w związku, nigdy nie był zakochany, nigdy nie widziałam go w totalnej rozsypce. Cokolwiek się dzieje, prycha pogardliwie i rusza dalej. Jest najbardziej opanowaną osobą, jaką znam. A jednocześnie najbardziej spontaniczną. Tylko on, gdy zadzwoni się do niego, nawet w środku nocy, z propozycją wspólnego wyjazdu gdziekolwiek, od razu pakuje torbę i odpala auto. Lubi się dobrze bawić. Alkohol, narkotyki, imprezy, to jego świat. I radzi sobie w nim cholernie dobrze. Właściwie to jesteśmy do siebie podobni. Oboje czerpiemy z życia pełnymi garściami, nie dając mu niczego w zamian. Lubimy ryzyko i adrenalinę. I chyba właśnie dlatego tak dobrze się rozumiemy.
- Tylerze Parker - szepnęłam mu zalotnie do ucha, przekręcając zasuwę w drzwiach kabiny. - Zapamiętasz tę noc na długo.
- Nie wątpię, Rydel - uśmiechnął się ironicznie, rozpinając rozporek.


* film zakazany w kilku stanach USA.
** autorka romansów

_____________________

Hiya!
Zdaję sobie sprawę, że po tym rozdziale w Waszych głowach wyklują się teorie i nie mogę się już ich doczekać! :D
Miłego tygodnia!
Widzimy się za dziesięć dni.

M.

3 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. Okay. Zacznę od tego, że ten rossdział, jak i poprzedni, wywołuje u mnie bardzo pozytywne emocje, congrats :')
      Oprócz twoich blogów nie wiem, czy czytałam takie, które zachęcają tak bardzo. Nie, stop. Czytałam (i czytam). Czoug, historie Sparrow i Raffy i Niepi. Pozdrawiam je gorącymi uściskami :)

      Anyway. Widzę, że wplątywane są opisy bohaterów w rozdziały, podoba mi się to :')
      I, albo mi się wydaje, albo Elias to Elijah Wood, a Effy to Jennifer Lawrence.
      Wreszcie dotarłam do tego rossdziału.
      So.
      Boże, dopomuż. Mika umie pisać povy słodkich idiotek 'aka dziwek! Tą Rydel mnie rozwaliłaś. Dosłownie. Leżę.
      A Ross to głupi stalker. "ooh, jestem Ross, mam wszystko, podoba mi się dziewczyna, ale nie zagadam do niej, tylko będę się czaić zawsze o tej samej porze w bibliotece i się gapić, jak czyta książkę. To takie podniecające, tak, zazdrośćcie mi."

      Ale ja wiem, ze odzyska rozum i okaże się słodziakiem, który wie, co to jest prawdziwe uczucie. :")
      You'll see.
      Kyle. Facet mnie przeraża. Boję się go. A kysz.
      Ale przeciez nie ma dobrej historii bez czarnego charakteru, nie? Pomijając niektóre blogi.
      No i ten...


      Pozdrawiam Cię serdecznie Miko, niech moc Aragorna ma cię w swej opiece do następnego rossdziału zarówno na tym blogu, jak i na Pamiętniku Ally Dawson.
      Baaaj x

      Usuń
  2. O Boże dziewczyno! Jakąś godzinę temu zaczęłam czytać prolog i jestem zawiedziona faktem, że nie mogę czytać dalej xD
    Bardzo mnie ta historia wciągnęła. Twój blog baaardzo różni się od innych, co na serio mi się podoba :)
    Nie mogę się doczekać kiedy napiszesz kolejny rozdział :3
    Proszę o szybkiego nexta ;)

    OdpowiedzUsuń